Luksemburczyk zarzekał się, że jego zachowanie nie ma nic wspólnego z rzekomym nałogiem tylko jest spowodowane kłopotami z kręgosłupem. W jaki sposób taka przypadłość spowodowała jednak, że na sali Rady Północnoatlantyckiej usiadł na miejscu Donalda Trumpa i małpował zachowanie amerykańskiego prezydenta, już nie wytłumaczył.
Juncker, podobnie jak szefowie innych europejskich instytucji, i bez zarzutów o alkoholizm ma problem z legitymizacją. Wybrany w drodze zakulisowych gier między przywódcami państw Unii, z trakcie swojego pięcioletniego mandatu nie musi się liczyć z żadną demokratyczną kontrolą.
Taki układ powoduje, że nawet najpoważniejsze błędy Brukseli jak przyjęcie Grecji do strefy euro, nieudane projekty infrastrukturalne w Hiszpanii czy zakończony zupełną porażką pomysł rozdziału uchodźców, nigdy nie kończyły się dymisją kogokolwiek.
Sam Juncker wie to najlepiej. Jako wieloletni premier i minister finansów Luksemburga zbudował nieprzejrzysty system bankowy, który przygarniał uciekających przed fiskusem inwestorów z innych krajów Unii, przede wszystkim z Niemiec i Francji. To ta rażąca niesprawiedliwość przyczyniła się do polaryzacji dochodów, co jest głównym źródłem populistycznej fali w Europie. A mimo to dziś Juncker odgrywa rolę moralnego autorytetu, choćby w relacjach z Węgrami i Polską.
Coraz więcej wskazuje jednak na to, że Unia dochodzi do ściany, dalej funkcjonować tak nie może. Nawet do tej pory tradycyjnie wspierające integrację kraje jak Włochy odwracają się od układu, w którym ci sami eurokraci, którzy narzucają innym surowe oszczędności, sami nie muszą obawiać się jakiejkolwiek kar finansowych. To grozi katastrofą projektu integracji.
Jest też wymiar międzynarodowy. Za dwa tygodnie Juncker leci do Waszyngtonu, aby bronić interesów europejskich w wojnie handlowej przez Atlantyk. Stanie naprzeciwko pierwszego amerykańskiego prezydenta, któremu najwyraźniej wcale nie zależy na przetrwaniu Unii. Czy wówczas będzie uosobieniem jedności i sprawności Europy? Można w to wątpić.