Oznacza to, że inni wydają jeszcze więcej, bo olimpijska klasyfikacja medalowa jest coraz istotniejsza dla samopoczucia i rządzących, i rządzonych. Nie ulega wątpliwości, że chociaż zimna wojna się skończyła i sport jest mniej podszyty polityką niż kiedyś, sukcesy na stadionie (szczególnie piłkarskim, ale olimpijskim również) wspierają narodową dumę i budują prestiż kraju.

Polska w tym wyścigu zajmuje miejsce adekwatne do swego cywilizacyjnego rozwoju i poziomu zamożności. W czasach realnego socjalizmu, gdy sport był elementem propagandowej wojny, byliśmy równi Francuzom, Hiszpanom czy Anglikom. Dziś jesteśmy daleko z tyłu, bo transformacja ustrojowa sprawiła, że na początku sport bardzo stracił, gdy trzeba było liczyć jego realne koszty. W warunkach wolnorynkowej gry małe kluby padły, z finansowania wyczynowców wycofały się wojsko i policja, ogromne kłopoty mają Ludowe Zespoły Sportowe. Właśnie w tym czasie bogatszy świat uciekł nam i dziś Francja czy Hiszpania to inna sportowa bajka.

Piłkarze już trzykrotnie zawiedli (mundiale 2002 i 2006 oraz Euro 2008), idolem stał się Adam Małysz, teraz może nim zostać Robert Kubica, ale nasze olimpijskie radości skończyły się w Atlancie (1996). Polacy wywalczyli tam siedem złotych medali, czyli tyle, ile zdobywali nasi socjalistyczni zawodowcy w latach swej największej chwały w starciu z amatorami z Zachodu. Potem było już tylko gorzej, bo zawodowcami są wszyscy kandydaci do podium. Przed Pekinem, poza dyżurnie uśmiechniętym prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotrem Nurowskim, optymistów nie ma, chociaż ekipa jest liczna.

Igrzyska w Atenach pokazały, że porażka jest dziś o wiele bardziej bolesna niż kiedyś. Przegranym mało kto współczuje, są przez brukową prasę traktowani jak darmozjady i nieudacznicy. Olimpijczyk to już nie brzmi dumnie, liczy się tylko medalista. Ten nowy olimpizm nie jest już grą dla wszystkich, wbrew temu, co sobie wymarzył pewien francuski baron.