Rzecz najważniejsza to dominująca pozycja Platformy Obywatelskiej. Mimo prawie dwuletnich już rządów, mimo niekorzystnej sytuacji zewnętrznej – przede wszystkim globalnego kryzysu gospodarczego – PO co najmniej zachowała stan posiadania z jesiennych wyborów w 2007 roku. W wielu krajach głosowanie do Parlamentu Europejskiego traktowane jest przez wyborców jako swoista okazja, by zaprotestować przeciw rządzącym. Ale nie w Polsce. Tu nie ma mowy o powszechnej niechęci wobec władzy.
Wyraźnie widać, że większość polskich wyborców nie odrzuca obecnego stylu kierowania państwem. I że przy ocenie polityków jest on ważniejszy niż zapowiadane i niezrealizowane przez rząd Donalda Tuska obietnice. Czy tylko o styl tu chodzi? Wydaje się, biorąc pod uwagę skromność rządowych dokonań reformatorskich, że tak. Można też jednak dowodzić, że większość wyborców zadowala dotychczasowa metoda radzenia sobie z kryzysem. No i z pewnością nie sposób nie docenić skuteczności specjalistów PO od wizerunku: nawet jeśli rząd robi niewiele, to odpowiedzialność za to potrafią oni przerzucić na utożsamianego z PiS prezydenta.
Jak na to odpowiada Prawo i Sprawiedliwość? To prawda, partia Jarosława Kaczyńskiego pozostaje największą, najsilniejszą i najbardziej zdecydowaną siłą opozycyjną. I to w sytuacji, kiedy PO potrafi bezwzględnie wykorzystywać przewagę medialną i polityczną, używając do gnębienia polityków PiS choćby komisji śledczych.
Ale też prawdą jest, że PiS nie potrafiło pokazać, że jest przekonującą alternatywą dla Platformy. W ostatniej chwili zmobilizowało wierną część elektoratu – zapewne dzięki antyniemieckiej retoryce – tyle że nie dotarło do nowych, młodych wyborców. A bez tego nie ma co marzyć o powrocie do władzy.
Politycy SLD zapowiadali, że wybory do europarlamentu pokażą ich siłę. Miały się stać wydarzeniem przełomowym, pierwszym znakiem, że lewica powróci na scenę polityczną jako główny rozgrywający. Okazały się to jednak – tak się wydaje – zapowiedzi na wyrost.