Na szczęście tak nie jest. Choć spór rozgrzewa od czasu do czasu emocje do czerwoności, oba obozy wciąż mają poczucie racji stanu. Najlepszym dowodem walka o budżet Unii Europejskiej.

Premier Donald Tusk w Brukseli na szczycie 15 państw, „przyjaciół" polityki spójności, budował koalicję w obronie hojnego budżetu UE. W tym czasie PiS ogłosił, że do rozstrzygnięcia tej batalii wstrzyma się z konstruktywnym wotum nieufności dla rządu. Wcześniej, 11 listopada, gdy ulicami Warszawy szły konkurencyjne pochody, czołowi politycy tej partii wyjechali do Krakowa, by nie zaogniać sytuacji.

I jedno, i drugie posunięcie nie świadczy o awanturnictwie, ale o poczuciu odpowiedzialności za państwo, nawet jeśli jest rządzone przez tak nielubianego w tych kręgach Tuska. Napawa to nadzieją, że zwaśnione plemiona jednak nie chcą rzucić się sobie do gardeł.

Polska potrzebuje hojnego budżetu unijnego na lata 2014–2020, szczególnie jeśli chodzi o politykę spójności. To pieniądze, które w przeciwieństwie do dotacji ze wspólnej polityki rolnej przekładają się wprost na postęp cywilizacyjny naszego kraju. Tu nie ma miejsca na kwestionowanie patriotyzmu czy dobrych chęci rządu, bo tylko on może toczyć negocjacje budżetowe. Nikt inny. I oby mu się to udało.

Dobrze, że opozycja nie kwestionuje tej oczywistości i przynajmniej nie przeszkadza. Budżet unijny to pieniądze na rozwój Polski w okresie, kiedy będzie rządził może PiS, a może jeszcze kto inny. Rząd potrzebuje do tej walki wszystkich polskich szabel, także tych z opozycji.