Obecnie na GPW notowanych jest 49 zagranicznych spółek, których łączna wartość rynkowa przekracza jedną trzecią kapitalizacji wszystkich firm z warszawskiej giełdy. Tylko w tym roku pojawiły się dwie nowe, a szykują się kolejne.
Od pierwszego debiutu zagranicznej spółki minęło już dziesięć lat, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że poza lepszą statystyką, większymi pieniędzmi i prestiżem dla samej giełdy nie wniosły one nic istotnego do obrazu polskiego rynku kapitałowego. Inwestorzy giełdowi raczej omijają je szerokim łukiem. Dość powiedzieć, że obroty akcjami zagranicznych spółek stanowią niespełna 3 proc. obrotów całej giełdy.
Symboliczna płynność
Małe zainteresowanie dotyczy większość firm zagranicznych, a w szczególności tych, które są notowane na zasadzie dual listingu (oznacza to, że ich akcjami handluje się na dwóch lub więcej parkietach). – Wtedy zazwyczaj obroty koncentrują się na jednej giełdzie, a na drugiej pozostają marginalne i tak jest w wielu przypadkach spółek zagranicznych notowanych na GPW – mówi Artur Iwański, dyrektor biura analiz DM PKO BP.
155 mld zł wynosi kapitalizacja notowanego na GPW UniCredit, ale średnia wartość dziennych obrotów jego akcjami to zaledwie 1 mln zł
Problem w tym, że na naszą giełdę wiele takich firm wchodzi bez przeprowadzania oferty publicznej w Polsce. Nasi inwestorzy nie mają więc szansy kupić akcji z dyskontem, które zwykle towarzyszy takim ofertom, a przy tej okazji bliżej zapoznać się ze spółką. Dlatego później handel ich akcjami odbywa się głównie na rodzimych parkietach.