Jednym z warunków dopuszczających tego typu mechanizmy w perspektywie po 2014 r. jest konieczność zbadania konkretnych potrzeb inwestycyjnych podmiotów gospodarczych, których finansowanie nie jest dostępne na rynku zewnętrznego finansowania. Ocena tzw. luki finansowej będzie stanowić punkt wyjścia. Przedstawiciele KE są tego absolutnie świadomi. Dziś Polska z dużą ostrożnością wysokość alokacji przeznaczonej na instrumenty zwrotne szacuje na maksymalnie 10 proc. Nie spodziewam się, żeby instrumenty finansowe były punktem spornym w negocjacjach.
Polska jest biednym krajem, wciąż potrzebujemy pomocy, by dorównać rozwojowi cywilizacyjnemu krajów Europy Zachodniej. Czy wsparcie, które trzeba zwrócić, wciąż można nazywać pomocą?
Po pierwsze już nie jesteśmy tacy biedni jak jeszcze kilka lat temu. Obecnie nasz poziom zamożności wynosi około 65 proc. unijnej średniej, przed akcesją z UE, w 2003 r. było to 49 proc. Po drugie instrumenty zwrotne oznaczają, że muszą je zwrócić ci, którzy będą z nich korzystali. Ale my, jako kraj, nie musimy ich oddawać do unijnej kasy, one pozostaną w naszym systemie i będą wykorzystywane przez wiele lat. Po trzecie zaś trzeba pamiętać, że przygniatająca większość budżetu na 2014–2020, czyli aż 90 proc., to wciąż dotacje.
To na co wydamy te 90 proc.?
Prace nad podziałem funduszy UE na lata 2014–2020 wciąż trwają. Na dziś możemy powiedzieć, że takie obszary jak „twarde projekty infrastrukturalne", związane np. z budową dróg krajowych, linii kolejowych, sieci wodno-kanalizacyjnych, sieci energetycznych czy infrastruktury ochrony przeciwpowodziowej, na którą zresztą położony będzie większy nacisk, w całości objęte będą systemem dotacyjnym. W większości pozostałych obszarów będą występować zarówno dotacje, jak i instrumenty zwrotne.
A można zidentyfikować obszary w pełni, powiedzmy, „pożyczkowe"?