Stare lodówki, telewizory, baterie i komputery – to elektrośmieci, które zgodnie z unijną dyrektywą powinny trafić do specjalnych punktów odzysku, po to, aby niebezpieczne związki, oleje czy metale ciężkie, zostały unieszkodliwione, albo – gdy to możliwe – ponownie wykorzystane. Za recykling powinni płacić producenci, którzy koszty te wrzucają w cenę produktu. Okazuje się jednak, że polski system jest nieszczelny. Należy do najtańszych w Europie, ale jednocześnie jest trzecim od końca (po Rumunii i Łotwie) pod względem ilości sprzętu, który rzeczywiście poddajemy odzyskowi. Wszystko dlatego, że rynek opanowała szara strefa. – Choć w Polsce zarejestrowanych jest 180 zakładów przetwarzania elektroodpadów, na palcach jednej ręki można policzyć te, które robią to zgodnie z przepisami – mówił wczoraj Mirosław Baściuk, prezes firmy Electro-System, podczas konferencji inaugurującej kampanię społeczną w zakresie właściwego postępowania z elektrośmieciami.
400 mln zł wart jest wg szacunków polski rynek elektroodpadów, które trafiają do recyklingu
Andrzej Kraszewski, były minister środowiska podkreślał, że na masową skalę dochodzi do handlu dokumentami, mającymi potwierdzać dokonanie recyklingu niebezpiecznych urządzeń. Podczas, gdy w uczciwym obrocie koszty recyklingu elektrośmieci wynoszą ok. 40-50 gr za kg, to w nielegalnych zakładach, wystawiających fikcyjne dokumenty – ok. 10-15 gr za kg.
– W innych krajach firmy globalne, które działają także w Polsce, co miesiąc robią audyt, czy my jako firma przetwarzająca odpady, robimy to zgodnie z przepisami. Tutaj nikogo to nie interesuje, bo skoro nie ma kontroli, to liczy się tylko cena – mówił Baściuk.
Trwają właśnie prace nad nowelizacją ustawy, dostosowującej polskie przepisy do unijnej dyrektywy. Powinna ona wejść w życie w przyszłym roku.