Co z tego, że – mówiąc anegdotycznie – zdarzyłby się cud, który połączyłby w szlachetnej zgodzie na wykup Karty nauczyciela uwolniony od liberalnego balastu SLD z pozbawionym tego balastu PiS, skoro rachunek za to miałby wynieść nie 6, ale 16 miliardów złotych? A inflacja – precyzyjniej – oczekiwania inflacyjne mają na wysokość tego wykupu wpływ dominujący.
W warunkach wysokiej inflacji rząd będzie zwyczajnie walczył już nie o propodażowe reformy, które tak podobają się i mnie, i Osiatyńskiemu, ale o powstrzymanie destrukcji finansów publicznych, nieuchronne przy wciąż funkcjonującym mechanizmie inflacyjnego generowania budżetowych wydatków. Te wydatki w wymiarze realnym w latach 2009 – 2010 nie mogą przekroczyć maksymalnie 3 procent.
Wysoka inflacja zniszczyłaby nie tylko reputację banku centralnego. Zniszczyłaby też wszystkie plany rządu dotyczące reform na rynku pracy i w sektorze finansów publicznych. W tej sytuacji nawoływanie banku centralnego do podnoszenia celu inflacyjnego wygląda na zachętę do popełnienia seppuku przez całą bez wyjątku klasę polityczną. Tym bardziej że bank tak naprawdę – wbrew twierdzeniom Osiatyńskiego – ma w sprawie inflacji całkiem sporo do powiedzenia.
Zamiast przydługich wywodów proponuję rzut oka na wykres. Obrazuje on rozkład presji inflacyjnej między dwiema podstawowymi kategoriami w koszyku CPI, jakim są dobra i usługi podlegające i niepodlegające wymianie międzynarodowej. Inflacja, jak widać na załączonym obrazku, generowana jest przez kategorię dóbr odciętą od wymiany międzynarodowej. I to wyłącznie na tę kategorię wpływa krajowa polityka monetarna. To, co ledwie zaznaczyło się w kategorii dóbr i usług niepodlegających wymianie pod koniec ubiegłego roku, dziś – choć brak jeszcze ostatecznych danych GUS – powinno nas skłaniać do niewesołej refleksji: inflacja w niektórych składnikach tej części koszyka przekracza już 6 procent.
Nie znam żadnego odpowiedzialnego banku centralnego na świecie, który w takiej sytuacji, mając wpisany do swego statutu obowiązek dbania o stabilny poziom cen, pozostawałby obojętny na presję inflacyjną generowaną głównie przez wysoki popyt na dobra i usługi odcięte od zbawczej możliwości importu dezinflacji z zagranicy.
Impuls popytowy w naszej gospodarce, stymulowany w pierwszej połowie tego roku przez wzrost wynagrodzeń, obniżkę klina podatkowego oraz ustawową indeksację, z perspektywą kolejnej stymulacji już z początkiem roku przyszłego (obniżka PIT), skieruje się również na dobra i usługi niepodlegające wymianie międzynarodowej. Jeśli taki układ relacji makroekonomicznych nie stwarza przestrzeni dla mądrej polityki monetarnej, która stara się wpłynąć na zagregowany popyt, to naprawdę nie mam pojęcia, co w ogóle byłoby jeszcze w stanie skłonić profesora Jerzego Osiatyńskiego do przyznania bankowi centralnemu usprawiedliwionego prawa do podnoszenia stóp procentowych.