Błąd zdradzają już pierwsze sceny, reżyser próbuje wyciągnąć z Jaggera listę utworów, które zagrają w nowojorskim Bacon Theatre. Chce ustawić kamery, skontrolować sytuację.
Ale Jagger nie wie, czym zaczną występ. Keith Richards kręci się po scenie z zawadiackim uśmiechem, fantastycznie swobodny w tym nieprzewidywalnym zamieszaniu. A Scorsese, nie wiedzieć po co, zjawia się przed kamerą i prezentuje nam swoją frustrację.
Reżyser powinien być niewidzialnym obserwatorem, tymczasem kilkakrotnie daje nam do zrozumienia, że wieczór został zaaranżowany. Sam koncert wcale nie jest wspaniały, nie będzie zaskoczeniem ani dla wielbicieli Stonesów, ani nawet dla mniej zaangażowanych odbiorców. Warto go obejrzeć dla tych kilku ujęć, w których operatorom udało się uchwycić niezwykłe porozumienie muzyków, siłę, która trzyma ich razem i teraz staje się dostrzegalna – w szybkich spojrzeniach, uśmiechach, minimalnych gestach.
Jedno zapamiętam na pewno – pooraną zmarszczkami twarz Jaggera, która opowiada milion historii na raz, jakby się na niej wyrył każdy epizod długiego rock’n’rollowego życia. Pijany energią Jagger wreszcie ustępuje miejsca Keithowi Richardsowi. I to on okazuje się najbardziej intrygującą postacią. Trudno uwierzyć, że ten człowiek, fizycznie zniszczony, skurczony, jeszcze żyje – tu widać, że trwa właśnie dzięki muzyce. Zjawiają się młodzi goście – Jack White i Christina Aguilera. On wypada mdło, ona – śmiesznie. Jedynym godnym zaproszenia muzykiem jest bluesman Buddy Guy. Gdy z szaleńczym spojrzeniem wydobywa ze swej gitary pierwszą nutę, bledną nawet Stonesi.
Utwory są przeplatane fragmentami starych wywiadów, ale to tylko sztuczka. Scorsese wiedział, że inaczej znudzimy się i wyjdziemy z kina. Nie miał pomysłu. A do sukcesu nie wystarczy wspaniały obiekt, trzeba być jeszcze utalentowanym portrecistą.