Bo zdarzają się w nim sytuacje, które naprawdę nikomu się nie zdarzają; pieniądze, które są przedmiotem troski prawie wszystkich ludzi, w cudowny sposób spadają w tym serialu z nieba, a główna bohaterka może sobie pozwolić na kosztowny i jakże kobiecy nałóg – kupowanie pantofli za setki dolarów. Na dodatek niezbyt się przejmuje faktem, że jej karta kredytowa utraciła ważność. Aż chce się powtórzyć za Julianem Tuwimem – mów dalej czarowną swą bajkę, ja bajki tak lubię ogromnie.

Ale najbardziej urzeka mnie w tym serialu kobietocentryzm. Film pokazuje świat Nowego Jorku z feministycznego punktu widzenia. Mężczyźni, którzy w nim występują, oceniani są głównie pod kątem zdolności do stworzenia trwałego związku. Tytułowy seks schodzi w tym wszystkim na dalszy plan. Kobiety co prawda nie stronią od niego, ale są bardziej purytańskie, niż wynikałoby to z tytułu filmu. Cierpią przy tym na dylematy, które w dzisiejszych czasach nie trapią nawet nastolatek – czy na pierwszej randce można pójść z mężczyzną do łóżka, a jeżeli do tego dojdzie, to czy takie zdarzenie odbije się na nowej znajomości pozytywnie czy negatywnie? Czy "Seks w wielkim mieście" może zmienić obyczajowość w kraju nad Wisłą? Jeżeli ktoś wierzy w bajki, to może uwierzyć i w świat wykreowany przez ten serial. Ale dorośli rzadko wierzą w bajki.