Ale, oczywiście, Polacy nie zostali przedstawieni jako anioły. A to spalą sioło, a to spróbują zgwałcić wieśniaczkę, choć nie robią tego akurat husarze. Reżyser przeznaczył im inną rolę: malowniczo giną, także w wymyślonej bitwie na Dziewiczym Polu. No cóż, Rosjanie musieli powetować sobie na ekranie fatalną porażkę pod Kłuszynem w roku 1610, gdzie właśnie pognębili ich husarze pod wodzą hetmana Żółkiewskiego.

Nie ma co ukrywać: w oko-licach tytułowego roku 1612 byliśmy najeźdźcami, którzy wmieszali się w wewnętrzne sprawy Rosji. I też tak zostaliśmy odmalowani w filmie. Trudno z tego powodu uznać film za antypolski (czy "Potop" Hoffmana jest antyszwedzki?). Jednak zagraniem zdecydowanie nie fair było uczynienie z polskiego hetmana (nawet jeśli jest to, jak w filmie, postać fikcyjna, niewzorowana na nikim) mordercy syna Borysa Godunowa, podczas gdy zgładzili go rodacy.

Wydaje się, że twórcom filmu nie tyle chodziło o pokazanie złych Polaków, ile złej Europy, która wtrąca się w sprawy Rosji i usiłuje narzucić jej katolicyzm. W szeregach najeźdźców są bowiem najemnicy Hiszpanie, Włosi oraz Niemcy. A zakonnika, który będzie towarzyszył Polakom w Rosji, instruuje kardynał w Rzymie.

"Rok 1612" jest bajką kardiologiczną, czyli krzepiąca rosyjskie serca. Ale skoro Rosjanie przypominają sobie początek XVII wieku i my możemy się nieco pokrzepić. Były to bowiem lata, gdy mieliśmy wiele do powiedzenia w Rosji. Zainstalowaliśmy tam jednego cara (Samozwaniec), zrzuciliśmy z tronu drugiego (Wasyl Szujski). Doprowadziliśmy też do obwołania carem Rosji królewicza Władysława. Gdyby przyjął prawosławie, co było warunkiem objęcia władzy, a na co nie zgodził się Zygmunt III, kto wie, jak potoczyłaby się historia Rosji, a wraz z nią Polski.