"Na początku powinno być trzęsienie ziemi, a potem napięcie musi rosnąć". To jedna z najbardziej znanych maksym Hitchcocka. I chyba tajemnica jego powodzenia. Ale niejedyna. Jego obrazy zachwycają niejednoznacznością. Człowiek mógł w nich błądzić i mylić się. Zło i dobro miały różne odcienie.
Zarówno w jego filmach brytyjskich, jak i potem amerykańskich nie było bohaterów czarno-białych. Każdy mógł okazać się przestępcą, podejrzenia często padały na osoby niewinne, zło mogło tkwić w aniołach.
Hitchcock zachwyca też stylem filmowania. Trzeba być wielkim artystą, żeby – jak w "Oknie na podwórze" – wciągnąć widza w świat człowieka unieruchomionego w mieszkaniu. Współcześni twórcy dokonują cudów za pomocą efektów komputerowych, Hitchcock potrafił zbudować napięcie, wykorzystując pracę kamery, natężenie dźwięku. W swoim spojrzeniu łączył bystrość dokumentalisty z wnikliwością psychologa. No i ci aktorzy! Grace Kelly, Cary Grant, James Stewart... Ludzie, którzy wprowadzali na ekran elegancję, o jakiej teraz można już tylko pomarzyć. Tym inteligentnym kinem do dziś można się delektować.