Tego typu filmy zwykle rozgrywają się wedle dwóch wariantów. W pierwszym początkujący prawnik zostaje zatrudniony w potężnej firmie adwokackiej, by z przerażeniem odkryć, że zamiast służyć dobru publicznemu, jest wykorzystywany w mafijno-biznesowych układach (np. „Firma” na podstawie powieści Johna Grishama). W drugim bohater jest cynikiem posługującym się z małpią zręcznością prawnymi kruczkami. Zmienia się, gdy dostaje gorzką lekcję o istnieniu granicy między dobrem a złem (m.in. „Adwokat”).
„Prawnik z lincolna” Brada Furmana, zrealizowany na kanwie kryminału Michaela Connelly’ego, łamie oba schematy. Kalifornijski adwokat Mike Haller (Matthew McConaughey) jest maszyną do wygrywania sądowych rozpraw. Tyle że najczęściej broni drobnych gangsterów i narkomanów, a nie rekinów biznesu czy celebrytów. Choć bez skrupułów wyciąga od klientów pieniądze – stosując przy tym brudne chwyty – nie zbił majątku. Jego biuro mieści się na tylnym siedzeniu tytułowego lincolna.
Pewnego dnia Mike’owi trafia się interes życia. Ma być obrońcą bogatego playboya Louisa Rouleta (Ryan Phillippe) oskarżonego o brutalne pobicie luksusowej prostytutki. Wygląda na to, że kobieta kłamie, by wyciągnąć od Rouleta pieniądze. Wstępne śledztwo potwierdza zresztą niewinność mężczyzny.
Tu następuje wolta – Mike odkrywa przerażającą prawdę. W ten sposób stawką sądowego procesu nie jest zwycięstwo, ale przechytrzenie własnego klienta.
W tej opowieści wymierzanie sprawiedliwości nie ma nic wspólnego z literą prawa. Film świetnie pokazuje, że proces to w istocie spektakl oparty na uwodzeniu przysięgłych i manipulacji. A wygrywa ten, kto jest większym cwaniakiem.