Na ekrany wchodzi Koń turyński Beli Tarra

„Koniem turyńskim" kultowy węgierski reżyser Bela Tarr żegna się z kinem

Aktualizacja: 27.03.2012 19:58 Publikacja: 27.03.2012 18:52

Bela Tarr nie boi się pokazywać monotonii codziennego życia

Bela Tarr nie boi się pokazywać monotonii codziennego życia

Foto: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

- Nie będę więcej robić filmów - mówi „Rz" Tarr. - Powiedziałem już wszystko, co chciałem.

„Koń turyński" jest ascetyczną przypowieścią o umieraniu. 146 minut, czarno-biała taśma, 30 długich ujęć, wieś u schyłku XIX wieku, waląca się zagroda, stary człowiek, jego córka i zdychający koń. Tarr zapisuje sześć ostatnich dni rozpadu i agonii świata.

- Kino udaje, że ciągle wokół nas się coś dzieje, wszystko gna - zauważa Tarr. - A to nieprawda. Wydaje nam się, że każdy dzień przynosi coś nowego, a w rzeczywistości, wśród codziennej rutyny, nieuchronnie zbliżamy się do śmierci.

Nieuchronna droga ku śmierci

„Koń turyński" został zainspirowany wydarzeniem, do którego wielokrotnie odwoływali się już filmowcy i pisarze, choćby Milan Kundera czy Gustaw Herling-Grudziński. W 1889 roku Fryderyk Nietzsche zobaczył na ulicy konia okładanego batem przez woźnicę. Próbując pomóc zwierzęciu, przytulił się do jego szyi. Niedługo potem zapadł na chorobę psychiczną. Niczego więcej nie napisał. W „Koniu turyńskim" Tarr zauważa: „Wszyscy wiedzą, co stało się z filozofem, ale czy ktoś zastanawiał się, co stało się z koniem?"

Nad filmem Tarra unosi się słynne zdanie Nietzschego: „Bóg nie żyje". Ojciec i córka nie rozmawiają ze sobą. Ich dni wypełnione są tymi samymi czynnościami: obieraniem kartofli, wyprowadzaniem konia ze stajni, jedzeniem, patrzeniem w okno. Stary woźnica wie, że agonia konia oznacza też koniec jego życia. Wszystko tu zwiastuje nadchodzą śmierć. Targane przez wiatr okiennice, zamglone, pełne boleści spojrzenie słabnącego konia. Krajobraz, w którym na horyzoncie ziemia miesza się z niebem.

Próba zatrzymania się w biegu

- Nie wierzę słowom, jestem reżyserem i muszę mówić obrazami - twierdzi Tarr. - Próbuję przekazać, co czuję. Powiedzieć, że świat jest mroczny. Tak, jestem pesymistą, ale czy podróżując po różnych miejscach, widzi się gdziekolwiek szczęście? Nie sądzę.

Filmy 56-letniego Beli Tarra porównywano do dzieł Antonioniego i Tarkowskiego, on  sam powołuje się na wpływy malarstwa Brueghla i Boscha. W młodości chciał zostać filozofem, kino traktował jako hobby. Jako szesnastolatek kręcił amatorskie dokumenty, rejestrując życie ubogich robotników. W 1977 roku zrobił pierwszą fabułę: w sześć dni, niemal bez pieniędzy, z amatorską obsadą. „Ognisko zapalne" utorowało mu drogę do szkoły filmowej. Na początku lat 80. zrealizował „Outsidera" i „Ludzi z prefabrykatów", wpisując się w nurt społecznego realizmu.

- Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat i chciałem zmienić świat - wspomina Tarr. - Potem zrozumiałem, że to nie takie proste. I że nie ma co mówić o społeczeństwie, bo składa się  ono z pojedynczych ludzi. Bardzo różnych. Zacząłem szukać detali, wsłuchiwać się w ciche głosy. Odkrywać to, na co wcześniej nie zwracałem uwagi. Przede wszystkim upływ czasu.

W jego karierze znaczącą realizacją stała się telewizyjna adaptacja „Makbeta", składająca się z dwóch ujęć: pierwsze trwało  pięć, drugie 67 minut. To były narodziny jego stylu.

- Miałem wrażenie, że powinniśmy się zatrzymać. Pośpiech, w jakim żyjemy, niszczy nas. Nie szanujemy ludzkiej godności. Nie szanujemy godności bycia w świecie - powiedział mi Bela Tarr.

Powiedziałem już wszystko

W 1988 roku zaczął pisać scenariusze z pisarzem Laszlo Krasznahorkai. Zrobili „Potępienie". Potem siedem lat pracowali nad „Szatańskim tangiem". 415-minutowy film był zapisem pustki i beznadziei w postkomunistycznej węgierskiej wiosce, wraz z kolejnymi fabułami „Werckmeister Harmonies" i „Człowiek z Londynu" uczynił z Tarra idola awangardy. Jego filmowy język wychwalał Gus van Sant, a Susan Sontag nazwała go prorokiem nowoczesnego kina. Ale on sam nie uważa się za filmowca.

- Filmowiec to zawodowiec - tłumaczy mi. - Facet, który mówi: „Musisz ludzi rozśmieszyć albo przestraszyć, ale przede wszystkim zmuś ich do kupienia biletu".  Dla mnie film jest siódmą sztuką. Nigdy nie nakręciłem niczego dla pieniędzy. Wierzyłem, że publiczność jest mądra i wrażliwa. Gdybym tak nie myślał, nie mógłbym zrywać się o czwartej rano, jechać na plan, wystawać w deszczu i mrozie, czekając na odpowiednie światło. Nie robiłbym filmów, bo nie jestem masochistą. Ani narcyzem. Zawsze uważałem, że ludzie czekają na interesującą rozmowę i że nie wolno mi ich lekceważyć ani upokorzyć. Odchodzę z kina właśnie dlatego, że nie chcę nikogo oszukiwać, proponując kopie moich wcześniejszych obrazów.

Dlaczego pożegnał się z publicznością filmem o śmierci?

- Nie chcemy zaakceptować śmierci, nie chcemy o niej mówić. Ale przecież wszyscy się jej boimy. Jeśli ktoś mówi, że nie, kłamie. Umiera się w samotności. Człowiek, rodząc się, ma obok siebie matkę, potem zazwyczaj żyje wśród innych. Odchodzi zawsze sam.  I trzeba się z tym pogodzić. Trzeba być gotowym, kiedy śmierć po nas przyjdzie. Dlatego stale robiłem na ten temat filmy. Tylko proszę nie myśleć, że zamierzam zaraz umrzeć. Jeszcze żyję - uśmiecha się Bela Tarr.

Nie wie, co będzie dalej robił. Może uczył studentów? Może produkował filmy? Kiedy więc pytam, czy nie zatęskni za tym, by znów stanąć za kamerą, odpowiada bez chwili wahania:

- Oczywiście, że tak. Na pewno. Bardzo trudno mówi się „Do widzenia". Ale czasem trzeba się na to zdobyć.

Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko