- Nie będę więcej robić filmów - mówi „Rz" Tarr. - Powiedziałem już wszystko, co chciałem.
„Koń turyński" jest ascetyczną przypowieścią o umieraniu. 146 minut, czarno-biała taśma, 30 długich ujęć, wieś u schyłku XIX wieku, waląca się zagroda, stary człowiek, jego córka i zdychający koń. Tarr zapisuje sześć ostatnich dni rozpadu i agonii świata.
- Kino udaje, że ciągle wokół nas się coś dzieje, wszystko gna - zauważa Tarr. - A to nieprawda. Wydaje nam się, że każdy dzień przynosi coś nowego, a w rzeczywistości, wśród codziennej rutyny, nieuchronnie zbliżamy się do śmierci.
Nieuchronna droga ku śmierci
„Koń turyński" został zainspirowany wydarzeniem, do którego wielokrotnie odwoływali się już filmowcy i pisarze, choćby Milan Kundera czy Gustaw Herling-Grudziński. W 1889 roku Fryderyk Nietzsche zobaczył na ulicy konia okładanego batem przez woźnicę. Próbując pomóc zwierzęciu, przytulił się do jego szyi. Niedługo potem zapadł na chorobę psychiczną. Niczego więcej nie napisał. W „Koniu turyńskim" Tarr zauważa: „Wszyscy wiedzą, co stało się z filozofem, ale czy ktoś zastanawiał się, co stało się z koniem?"
Nad filmem Tarra unosi się słynne zdanie Nietzschego: „Bóg nie żyje". Ojciec i córka nie rozmawiają ze sobą. Ich dni wypełnione są tymi samymi czynnościami: obieraniem kartofli, wyprowadzaniem konia ze stajni, jedzeniem, patrzeniem w okno. Stary woźnica wie, że agonia konia oznacza też koniec jego życia. Wszystko tu zwiastuje nadchodzą śmierć. Targane przez wiatr okiennice, zamglone, pełne boleści spojrzenie słabnącego konia. Krajobraz, w którym na horyzoncie ziemia miesza się z niebem.