Kultura popularna uwielbia opowieści o obcych, którzy wprowadzają chaos, zło i rujnują status quo. W tej roli byli obsadzani już kosmici, zombies, duchy, wampiry, boty ale też ludzie - socjopatyczni nastolatkowie, dzieci o zdolnościach paranormalnych, a także samotnicy na skraju obłędu. W "Gościu" obcym jest zdemobilizowany żołnierz, który wraca z Bliskiego Wschodu.
Nazywa się David i przyjeżdża do małego miasteczka, by odnaleźć rodzinę zabitego na froncie przyjaciela. Składa kondolencje, przytula, poklepuje po plecach, opowiada o ostatnich chwilach kolegi i już chce jechać w swoją stronę by zacząć nowe życie. Rodzina kombatanta popełnia jednak błąd i prosi Davida, by ten został u nich na kilka dni. Zaproszenie okazuje się bardzo feralne, puszka Pandory została otworzona.
Z czasem wszyscy zorientują się, w bardzo przykrych okolicznościach, że David może i był żołnierzem, ale reszta jego historii to już zmyślona historia, mająca na celu ukrycie prawdziwej tożsamości tytułowego gościa. Kiedy scenarzyści odkrywają swoje karty i widz dowiaduje się, jaka tajemnica stoi za Davidem, "Gość" z thrillera zmienia się w horror, z eksperymentami wojskowymi w tle.
Film Wingarda nie jest przełomowy, ani nawet wybitny, ale nie próbuje też taki być. Twórcy są świadomi tego, jakie robią kino. Garściami czerpią z popowych konwencji, a jednocześnie potrafią utrzymać dystans, konieczny do tego, aby "Gość" nie zmienił się w niezamierzoną parodię. Reżyser idzie tropem wyznaczonym przez Nicolasa Windinga Refna - duńskiego filmowca, którego kariera w Hollywood nabrała rozpędu po znakomitym filmie "Drive" z 2011 roku.
Transowa elektroniczna muzyka, zdjęcia i scenografia wypełnione kolorowymi neonami, oszczędna gra aktorska Dana Stevensa, którego urodę i grę aktorską można określić jako scalenie Bradleya Coopera i Ryana Goslinga. Te wszystkie elementy zbliżają "Gościa" do kina Refna, który zresztą chwalił talent i umiejętności Wingarda, gdy zobaczył jego nowy film. Można potraktować "Gościa" jako obraz inspirowany stylem Duńczyka, a zarazem jako subtelną ironię względem "Drive" i "Tylko Bóg wybacza". Refn w swoich dwóch ostatnich filmach był śmiertelnie poważny, Wingard się uśmiecha i daje sygnały, by rozrywki nie traktować zbyt serio.