To nie jest wielkie kino i nie próbuje tego udawać. Reżyserski debiut Theodore'a Melfiego, autora uznanych reklamówek i scenarzysty filmów fabularnych – jest sympatyczną, kameralną komedią, złożoną ze znanych, wielokrotnie wypróbowanych przez Hollywood fabularnych klisz.
To historia starzejącego się mizantropa i egocentryka z Brooklynu, człowieka, który na własne życzenie przegrał nie tylko kupę forsy na wyścigach konnych, ale przede wszystkim własne życie. Teraz spotyka na swej drodze 12-latka, ucznia katolickiej szkoły, który wraz z matką w trakcie rozwodu zamieszkał w sąsiednim domu.
Z góry wiadomo, czym to spotkanie się zakończy. Początkowa niechęć tytułowego Vincenta w miarę upływu czasu i kolejnych zdarzeń zamieni się w niezwykłą przyjaźń, której nie przeszkodzi ani różnica wieku i życiowych doświadczeń, ani zdziwienie i brak akceptacji otoczenia.
Melfi tak precyzyjnie skonstruował scenariusz, że schematy nie przeszkadzają w odbiorze całości. I aż do finału (w którym, niestety, poszedł na całość) konsekwentnie uciekał od sentymentalizmu i lukrowania ekranowej rzeczywistości. A unikając publicystycznej nachalności, wplótł w komediowe zdarzenia trochę społecznych obserwacji dotyczących np. amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej, sądownictwa, opieki nad weteranami wojennymi czy przemocy w szkole.
Aby taka mieszanka wypaliła, potrzebni są aktorzy, którzy znajdą sposoby na obejście schematów, z których zbudowano grane przez nich postaci. Melfi takich znalazł i obsadził, w wypadku kobiet wbrew ich dotychczasowym ekranowym wizerunkom.