Co jakiś czas opinią publiczną wstrząsają informacje o śmierci dzieci zakatowanych przez ojca, matkę, konkubenta. W badaniach socjologicznych co ósma Polka deklaruje, że została przynajmniej raz w życiu uderzona przez partnera. A według Amnesty International więcej kobiet od 15 do 40 lat umiera na skutek przemocy niż na raka.
„Żona policjanta" Philipa Gröninga, twórcy „Wielkiej ciszy", trwa trzy godziny i składa się z 59 rozdziałów. Jedne mają kilkanaście sekund, inne kilkanaście minut. Oddzielone są czarnymi planszami obwieszczającymi koniec rozdziału. Te sekwencje to krótkie spojrzenia na świat i życie młodego małżeństwa z kilkuletnim dzieckiem.
Małe miasteczko niemieckie, on jest policjantem, ona – wychowuje córkę. Mężczyzna niczym się nie wyróżnia. Blondyn z opadającą na czoło grzywką. Ani specjalnie przystojny, ani specjalnie brzydki. Kobieta jest ładna i zgrabna, córeczka zadbana. Kiedy ojciec wraca z pracy, wychodzi mu naprzeciw w dużym policyjnym hełmie. Są bardzo zwyczajni. Na pierwszy rzut oka szczęśliwi. Wspólne posiłki, spacer, lody. Rodzina jakich wiele, mieszkanie jakich wiele, miasteczko jakich wiele.
Ale za tą fasadą trochę nudnej, nieciekawej normalności kryje się tragedia. Początkowo widz jej nie dostrzega. Kobieta myje zęby w łazience. Na ramionach ma siniaki. Nic niezwykłego. Zdarza się. Ale tych siniaków przybywa. Są na plecach, na piersiach, na brzuchu, na rękach. Kolejne wejrzenia w rodzinne życie zdradzają prawdę – żona jest ofiarą domowej przemocy.
Kamera podpatruje gesty, zachowania. Furię, w którą wpada mąż, gdy bije mocno, na oślep. Strach żony, ale i jej uzależnienie. Od miłości? Poczucia stabilizacji? Po awanturze to ona przeprasza. Zawiniła? Zasłużyła sobie na karę? On też czasem przeprasza.