Tar
Reż.: Todd Fields. Wyk.: Cate Blanchett, Nina Hoss, Mark Strong.
Ten film trzeba obejrzeć koniecznie. Przed Oscarami wiele mówi się o szansach „Fabelmanów” Stevena Spielberga, „Duchów Inisherin” Martina McDonagha, „Wszędzie wszystko naraz”, ale krytycy nie zapominają też o „Tar”. Film Todda Fielda, pierwszy po szesnastoletniej przerwie, jest wyrafinowaną opowieścią o jednostce ponadprzeciętnej, o cenie talentu, o człowieku, który idzie przez świat i życie jak burza, nie zważając na innych, ale i na... siebie.
Bohaterka „Tar” to postać fikcyjna, choć wymyślona tak, że sprawia wrażenie kogoś autentycznego. Jest znakomitą muzyczką – kompozytorką, dyrygentką. Z muzykami Filharmonii Berlińskiej przygotowuje V Symfonię Mahlera. Jest władcza, bezkompromisowa, do sukcesów jest gotowa iść po trupach. Wielka artystka, wielka osobowość. Całkowicie skupiona na sobie, krzywdząca wszystkich wkoło. Poznajemy ją jak udziela wywiadu dziennikarzowi „New Yorkera”, Adamowi Gopnikowi. Lidia Tar ma też swoje życie prywatne – córkę i partnerkę, z którą mieszka. Córka? Dobrze ją mieć. Partnerka? Można nią poniewierać, krzywdzić. Świadomie albo nawet tego nie zauważając.
Ale Todd robi dramat z czasów #metoo. Specyficzny, bo tu molestować, poniżać może kobieta. Po prostu jednostka silna. Ale i przewrotny. Członkini orkiestry popełnia samobójstwo. Dlaczego? Jaka jest prawda?
W „Tar” nie ma łopatologii ani łatwizny. Jest Cate Blanchett. Absolutnie genialna. Blanchett, która przyzwyczaiła nas do znakomitego aktorstwa, tym razem weszła jeszcze o szczebel wyżej. Stworzyła na ekranie wielką kreację, prawdziwą aż do bólu. Wszystko wskazuje na to, że w silnej tegorocznej konkurencji, Oscar należy właśnie do niej.