Wizerunek twardego rewolwerowca jest nieśmiertelny. Nadał historii Stanów Zjednoczonych mityczny wymiar. Dzięki niemu pierwsi osadnicy, którzy byli pastuchami poganiającymi krowy, zamienili się w kinie w dziarskich ranczerów.
Western wkroczył na duży ekran na początku XX wieku. Wywodził się z tanich czytadeł za 10 centów, w których przede wszystkim liczyła się męska przygoda. W dojrzałe kino przeobraził się dzięki charyzmatycznym aktorom i świetnie znającym swój warsztat reżyserom. Początki świetności gatunku to era Johna Wayne’a, który w roli kowboja występował od lat 30. Ostatecznie unieśmiertelniły go filmy Johna Forda i „Rio Bravo” Howarda Hawksa.
Gdy Wayne stawał się ikoną, obrazy o Dzikim Zachodzie wkroczyły w swój złoty okres w latach 50. Nowy nurt westernu psychologicznego umocnił sławę Gary’ego Coopera, który „W samo południe” (1952) sam walczył przeciw wszystkim.
Trzy razy wróżono westernowi śmierć. Po raz pierwszy miał się skończyć w latach 60., gdy był już zmurszały. Ale wtedy się okazało, że kino kowbojskie może w przewrotny sposób burzyć mity, które samo stworzyło. W spaghetti westernach Sergia Leone dzielny ranczer stał się zimnym killerem zainteresowanym pieniędzmi, a nie kodeksem honorowym.Definitywny koniec opowieści o Dzikim Zachodzie przewidywano także przez całe lata 80. Aż na początku następnej dekady Kevin Costner oscarowo „zatańczył z wilkami” (1990), a potem rewizji westernowych schematów podjął się Clint Eastwood w „Bez przebaczenia” (1992). Jego arcydzieło ostatecznie obróciło w gruzy legendę o nieskazitelnych kowbojach. I choć spadł na nie deszcz Oscarów, wyglądało raczej jak wspaniałe epitafium gatunku, niż zwiastowało jego odrodzenie. Zresztą sam Eastwood po tym filmie zsiadł z konia i zajął się reżyserią współczesnych dramatów, a w latach 90., mimo że powstało kilka kowbojskich obrazów, żaden nie stał się głośny.Dla hollywoodzkich producentów western umarł na kilkanaście lat.
Nic zatem dziwnego, że gdy James Mangold chciał w 2002 roku nakręcić nową wersję „15:10 do Yumy” – westernu Delmera Davesa z 1957 roku – właściciele studiów filmowych w Hollywood odsyłali go z kwitkiem. – Pewnie się bali, że młode pokolenie widzów przyzwyczajone do gier komputerowych nie zrozumie konwencji gatunku – mówił zawiedziony reżyser w wywiadach. I nagle coś się za oceanem zmieniło. Ostatecznie Mangold dostał zielone światło dla realizacji „3:10 do Yumy” i pozyskał do filmu dwóch gwiazdorów: Russella Crowe’a i Christiana Bale’a. W tym czasie Andrew Dominik nakręcił „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” z Bradem Pittem w roli głównej (w Polsce od 14 grudnia). Ridley Scott zaś przymierza się podobno do sfilmowania westernu „Blood Meridian”.