Gary Cooper
(1901 – 1961) zagrał w 29 westernach. Przez lata ucieleśniał w nich ideał Amerykanina – na ekranie był stanowczy, ufny, pełen energii i optymizmu. Jednak z wiekiem przyszło zgorzknienie i rozgoryczenie. Widać je w filmie „W samo południe” Freda Zinnemanna.
Cooper w roli szeryfa Willa Kane’a, który sam musi zmierzyć się z przestępcami, jest zmęczony, obolały. Na sposób budowania roli wpłynęła poważna choroba i problemy osobiste aktora. Jednak kłopoty nasyciły jego grę niezwykłą głębią. Cooper znakomicie oddał pełen determinacji nastrój osamotnionego Kane’a. Stworzył wzór idealnego szeryfa.
John Wayne
(1907 – 1979) urodził się jako Marion Douglas Morrison, ale w Hollywood doradzono mu pseudonim. Tak narodził się John Wayne. Nie miał talentu do grania. Podobno usłyszał od swojego nauczyciela aktorstwa: „Choćbyś żył nawet sto lat, nigdy nie zostaniesz aktorem”. Jednak Wayne się tym nie przejął. I słusznie. Miał w sobie to coś, co sprawiało, że dla widzów był ucieleśnieniem prawego, upartego i niezłomnego kowboja. Największe role zagrał w trylogii kawaleryjskiej Johna Forda: „Fort Apache”, „Rio Grande” i „Nosiła żółtą wstążkę”, a także w filmach Howarda Hawksa, m.in. „Rzeka Czerwona”.