Mike Newell nakręcił melodramat z refleksją o poszukiwaniu przez ludzi sensu egzystencji.
Spotkanie wielkiej literatury i mądrego kina to w dzisiejszych czasach rzadkość. Dominują scenariusze, które czerpią z gier komputerowych lub są przeróbką obrazów nakręconych w przeszłości. Dlatego gdy się okazało, że Mike Newell podjął się adaptacji powieści Márqueza, czekałem na rezultat jego pracy w napięciu. Newell znakomicie radzi sobie w różnych gatunkach. Ma na koncie "Cztery wesela i pogrzeb" – komedię romantyczną wszech czasów, a także świetny dramat gangsterski "Donnie Brasco". Ostatnio z powodzeniem zekranizował czwarty tom przygód Harry'ego Pottera.
I teraz do listy sukcesów może dopisać "Miłość w czasach zarazy". Nie uległ modzie, by opowieść uwspółcześnić, pociąć ostrym montażem, dostosowując do wrażliwości młodej widowni. Razem ze scenarzystą Ronaldem Harwoodem (m.in. "Pianista") stworzył kino kontemplacyjne dające czas na refleksje o miłości i przemijaniu.
Akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX-wieku w kolumbijskiej Cartagenie. Nieśmiały urzędnik pocztowy Florentino Ariza(najpierw gra go Unax Ugalde, potem pałeczkę udanie przejmuje Javier Bardem) zakochuje się w uroczej Ferminie Dazie (Giovanni Mezzogiorno). Jednak na spełnienie rodzącego się uczucia będą musieli poczekać ponad pół wieku. Ojciec Ferminy (John Leguizamo) nalega, by wyszła za mąż za starszego od niej doktora Urbino (Benjamin Bratt) –znakomitego lekarza i społecznika. Dziewczyna w końcu godzi się na małżeństwo z rozsądku, a zrozpaczonemu Florentinowi Arizie pozostaje tylko szukanie ukojenia w ramionach innych kobiet. Dopiero u schyłku życia będzie mógł wyznać uczucie ukochanej...
Fabuła rozkręca się powoli. Nie jest tak intensywna jak w powieści, ale postaci z każdą minutą nabierają wyrazistości. Stają się pełniejsze. Newell dobrze dobrał aktorów. Mezzogiorno jako Ferminajest taka jak u Márqueza –piękna, dostojna i zdecydowana. Bardem świetnie potrafi oddać drążący go smutek z powodu niespełnionej miłości.