Nadal w głównym konkursie weneckim nie pojawił się do tej pory film, który by zrobił na publiczności duże wrażenie. Przeważają sztampowe i konwencjonalne opowieści o rodzinnych tragediach, dla których tłem jest zaspana niemiecka prowincja, Rzym, tętniące życiem San Paulo czy Kioto. Nic dziwnego, że dziennikarze zaczęli szukać interesujących tytułów poza konkursowymi projekcjami.
Festiwalowa kariera dokumentów zaczęła się w 2002 roku od „Zabaw z bronią” Michaela Moore’a. Od tamtej pory reżyserzy wielokrotnie udowodnili, że życie może być bardziej dramatyczne od historii wymyślonych przez scenarzystów.
Potwierdza to również pokazany w tym roku w Wenecji film „Living in Emergency”. Mark Hopkins zadebiutował jako reżyser pełnometrażową opowieścią o czterech lekarzach w Liberii i Kongu. Pokazał, jak pracują pod ostrzałem, narażając życie, by nieść pomoc potrzebującym. Na świecie ponad dwa miliony ludzi pozbawionych jest opieki lekarskiej i podstawowych leków – przypomina organizacja Lekarze bez Granic w 1999 roku uhonorowana Pokojową Nagrodą Nobla.
Hopkins portretuje medyków, którzy desperacko ratują życie ofiarom konfliktów, przeprowadzając czasem operacje w warunkach, w jakich zwykła pielęgniarka nie zrobiłaby zastrzyku. Ale to nie jest film o herosach, lecz o ludziach znających rozpacz, strach i zmęczenie.
– Kiedy po dziesięciu latach takiego życia osiadłem w Paryżu, przez długi czas budziły mnie w nocy koszmary – powiedział mi w Wenecji jeden z bohaterów filmu, 40-letni dziś Australijczyk, doktor Chris Brasher. – Wszędzie widziałem rannych, porozpruwanych przez pociski ludzi.