Dyrektor Marco Muller nie mógł podpierać się pozakonkursowymi pokazami filmów hollywoodzkich z gwiazdorską obsadą. W wielkich studiach powstało w tym roku o 25 procent mniej tytułów z powodu strajku scenarzystów, a większość hitów zarezerwowały dla siebie wcześniej festiwale w Cannes i Toronto. Dlatego postawił na kino mało znane, zapowiadając, że chce promować nowe nazwiska i terytoria.
Muller zaryzykował, ale jury nie poszło tym tropem. Nagrodziło Złotym Lwem jedyny bardzo tradycyjny film, jaki pojawił się w konkursie. Tytułowy wrestler z obrazu Darrena Aronofsky'ego kiedyś był wielką sławą. Zarabiał majątek, a jego podobizna zdobiła okładki prestiżowych magazynów.
W okrutnych widowiskach rzucał przeciwników na deski i walił maczetami. Ale Aronofsky pokazuje go 20 lat później. Dawny heros jest żałosnym wrakiem. Walczy na prowincjonalnych pokazach, raniąc się celowo i wbijając sobie w ciało spinacze, by zadowolić żądną wrażeń hołotę. Potem rozdaje autografy dzieciakom i wraca do nędznego pokoju w motelu-baraku, za który nie jest w stanie zapłacić rachunków. Gdy po którejś z walk dostaje zawału, lekarze zabraniają mu występować. Opuszczony przez wszystkich na próżno usiłuje znaleźć nowe miejsce w życiu i odnowić relacje z córką, którą nigdy się nie zajmował. Wreszcie zdesperowany podejmuje decyzję: wróci na ring. I już wiemy, że umrze w blasku świateł.
„Wrestler" jest sprawnie zrealizowany i rewelacyjnie zagrany przez Mickeya Rourke'a, który tworzy kreację Oscarową. Ale jednocześnie jest to obraz przewidywalny. Co gorsza, reżyser każe nam pochylić się nad facetem, który walczy jak dzikie zwierzę wśród ryków żądnej krwi gawiedzi. Zaś cała ta historyjka nie usprawiedliwia niebywałej dawki przemocy, jaką Aronofsky epatuje, pokazując z bliska wrestlingowe walki, druty i kawałki szkła wbijane bezlitośnie w ciała przeciwników, a nawet – dla lepszego efektu – samookaleczanie się.
Twórcy filmu chcą zapewne przypomnieć, że „człowiek to brzmi dumnie", i nawet z dna można się podnieść. Porównywanie tego filmu do „Wściekłego byka" czy „Rocky'ego" jest, moim zdaniem, nadużyciem, ale część jurorów, podobnie jak widzów, tezę tę kupiła. I może dlatego „Wrestler" wygrał.