Rzym 1959 roku. Kadr ujęty z góry. Podwórko studnia, pranie wywieszone w oknach. Przez brukowany dziedziniec biegnie dziewczynka; śmigają jej białe skarpetki. Dookoła niej – przepastne, ciemne cienie. Ale drobna postać je wymija, mieści się na maleńkim nasłonecznionym poletku. Jakby ktoś rzucił na nią snop światła.
Na taką sytuację trzeba czekać godzinami, tygodniami. Albo trafić z marszu. Henri Cartier-Bresson z pewnością należał do szczęściarzy. Długowieczny, podziwiany, lubiany (acz wybredny w doborze przyjaciół). Studiował malarstwo, od 24. roku życia poświęcił się zdjęciom. Można by się spodziewać, że spełni się w fotografii pikturalnej, że postawi na wysmakowane kompozycje powstałe w zaciszu atelier. A on wolał gorączkę fotoreportażu, podglądanie życia z bliska.
Lubił ujęcia z lotu ptaka. Rozległe kadry, w których ludzkie figurki przeobrażają się w niewyraźne sylwetki. Przykładem rowerzysta we francuskim miasteczku Hyeres (1932), przemykający obok karkołomnie skręconych schodów. Albo widoki od tyłu, jak scena zarejestrowana w 1962 r. w Berlinie Zachodnim: trzech mężczyzn wspięło się na transformator, ogląda niknącą za murem wschodnią część miasta. Nie twarze ważne, lecz wydarzenie, którego są świadkami, a widz – razem z nimi.
Ograniczał się do pejzażu tylko wówczas, gdy widoki stanowiły niejako kwintesencję kraju. W krajobrazach ujawniały się jego plastyczne ciągoty. Wtedy nastawiał oko własne i kamery na bogate, zróżnicowane faktury. Podobno szkicował przed naciśnięciem migawki.
Polskę odwiedził dwa razy, w 1931 r. i ćwierć wieku później, tropiąc paradoksy naszego kraju, m.in. uwiecznił wyświęcanie księży przez kard. Wyszyńskiego.