Gdy producentka Barbara Broccoli ogłosiła trzy lata temu, że to on wystąpi w „Casino Royal”, w prasie wybuchła burza w szklance wody. Tabloidy prześcigały się w doniesieniach typu: blondyn, za gruby, nie umie pływać, nie potrafi obchodzić się z bronią. Craig wytrzymał tę antykampanię i okazało się, że jest świetnym Bondem. Może najbardziej interesującym ze wszystkich.
Dzięki niemu agent 007 jest facetem z krwi i kości. Stąpa po ziemi mocniej niż jego poprzednicy. Nie ma w sobie lalusiowatości. I pasuje do dzisiejszych czasów: trochę zmęczony, trochę zgorzkniały. Człowiek, któremu nie wszystko się udaje.
Nowy Bond nie korzysta z gadżetów rodem z „Gwiezdnych wojen”. To, czym się posługuje, mieści się w naszej wyobraźni: luksusowa komórka, nowoczesny samochód, chip ułatwiający kontakt z bazą. Przestał mu nawet być potrzebny sławny pan Q, specjalista od gadgetów. Odrzuca też wszystkie sztuczności: za dobrze skrojone fraki, nieskazitelnie białe koszule. Ba, jest mu nawet wszystko jedno czy Martini jest mieszane czy wstrząśnięte. Choć kiedy dostał rolę żartował:
— Gdy dowiedziałem się, że mam grać Jamesa Bonda, musiałem wypić kilka Martini...
Dziś Craig doskonale czuje się w skórze Bonda. Nie korzysta z dublerów, sam wykonuje najtrudniejsze ewolucje. A w „...” sceny pościgów, walk i bieganina po dachach i rusztowaniach niemal się nie kończy. Szkoda tylko, że ta zabawa podoba mu się coraz bardziej, bo deklaruje, że chętnie wróciłby do bardziej tradycyjnego wizerunku agenta 007 i znów spotkał choćby z panem Q.