[b]RZ: Jak wyglądał pana debiut? Pamięta pan emocje towarzyszące pierwszemu pokazowi? [/b]
[b]Radosław Piwowarski: [/b] Na debiut fabularny to się naczekałem. Takie były przepisy, że trzeba było najpierw zrobić dwa filmy telewizyjne albo zasuwać ileś lat jako asystent. A do tego jeszcze była komisja, która oceniała, czy się już do debiutu nadajesz. Byłem wtedy w Zespole Filmowym X Andrzeja Wajdy i Bolesława Michałka i nie mogąc się doczekać własnego filmowania, zrobiłem tam serial „Jan Serce”.
A potem w końcu rozwiązali nam zespół i zadebiutowałem u Wojciecha Hasa filmem „Yesterday”. Pamiętam pierwszy pokaz w sali D w wytwórni na Chełmskiej. Na taki nieformalny pokaz przychodziła wówczas cała Warszawa, ludzie leżeli nawet pod ekranem. A ja wykradłem ze szpitala moją mamę i przywiozłem ją na salę. Bardzo się zmartwiła, że film ma smutne zakończenie, i chciała mi oddać swoją emeryturę, żebym nakręcił inne.
[b]Kto pana oceniał?[/b]
To były takie kolaudacje na Krakowskim Przedmieściu. Straszne emocje. Kilku partyjnych, kilku emerytów, kilku starszych kolegów. Wystawiali stopnie. Ja zazwyczaj dostawałem dwóje. W ogóle miałem opinię mało zdolnego. O moim serialu „Jan Serce” pisali wyłącznie, że do dupy. Nawet w „Głosie Fryzjera” miałem fatalną recenzję. Dopiero potem, jak zacząłem wygrywać na festiwalach za granicą, trochę złagodzili sądy.