Przełomowa scena wygląda tak: młody mężczyzna, znany didżej Ickarus, przycupnął skulony pod murem. Jest noc. Wije się dręczony lękiem, falami gorąca i halucynacjami. Rano w gabinecie psychiatrycznym przyzna: "Miałem złą podróż" – pigułki, które dał mu zaprzyjaźniony diler, wywołały niespodziewany efekt.
Teraz nerwowo ociera się o mur, rozbiera. Na oświetlonym latarnią chodniku zostaje tylko ślad człowieka: zwinięta bluza. Ickar odlatuje – znika w ciemności. Gdzieś w głębi kadru świecą miejskie neony.
[srodtytul]Industrialny smutek[/srodtytul]
Film "Berlin Calling" jest ciągiem takich pięknych, wycyzelowanych ujęć. Są klarowne, precyzyjnie zakomponowane, pozbawione przypadkowości – dokładnie jak towarzyszące filmowi znakomite techno: minimalistyczne, z subtelnymi aranżacjami, stworzone dzięki drobiazgowej komputerowej analizie. Ani na ekranie, ani w muzyce nie ma natłoku, technologia zaś zyskuje zmysłowy wymiar.
Buchające dymem kominy berlińskich fabryk i stukot kół kolejki SBahn w połączeniu z miarowym pulsem utworów tworzą melancholijny pejzaż. Industrialna sceneria i grana dla tłumów muzyka elektroniczna nie potęgują samotności, przeciwnie: stają się towarzyszami Ickarusa, sprzymierzeńcami w chorobie. Ickara dręczy bezsenność, o Berlinie można powiedzieć to samo: kamera śledzi didżeja podczas jego nocnych maratonów. Najpierw stoi za adapterami, kołysząc się w takt serwowanej publiczności muzyki, ciemne okulary chronią go przed błyskiem stroboskopów. Wciągane nad spłuczką obskurnego klozetu kokaina, ketamina i amfetamina mają to samo działanie co szybki klubowy seks – odsuwają napięcie. Poranek nad Sprewą, w jednym z kultowych plażowych barów, może się przeciągnąć do popołudnia. Miasto opanowane przez młodych – studentów i artystów – pracuje na trzy zmiany: produkcja zabawy i zapomnienia nie ustaje.