Norweski debiutant potrafi pokazać na ekranie beznadzieję. Jego bohater Jomar cierpi na depresję – nie wie, co zrobić z własnym życiem. W domu pośród pustkowia można tylko pić, palić skręty i oglądać idiotyczną telewizję. Pozostaje samotność. Zwłaszcza że od Jomara odeszła żona. Mężczyzna tkwi w letargu aż do chwili, gdy się dowiaduje, że jego była kobieta urodziła dziecko, które może być jego. Dlatego rusza w drogę.

Ma do pokonania ponad 1000 kilometrów i chwilami przypomina Straighta z „Prostej historii” Davida Lyncha. Tyle że Straight był stary i pogodny, a przez pół Ameryki jechał na kosiarce, by przed śmiercią pogodzić się z bratem. Jomar ma 30 lat i jest niemal martwy. Nie ma do czego wrócić, spalił nawet dom. Przemierza śnieżne bezkresy, by odzyskać wiarę w sens życia.

Spotyka po drodze ludzi, równie dziwnych i samotnych jak on. Młoda dziewczyna, która mieszka na odludziu z babcią, dziwny facet upijający się za pomocą tamponów, stary człowiek, który szykuje się na śmierć i oddaje Jomarowi bony do supermaketu. Paradoksalnie, ludzie nieumiejący poradzić sobie z własnymi problemami dają Jomarowi więcej siły niż szpitalne antydepresanty. Najlepszym lekarstwem dla człowieka jest drugi człowiek.

„Białe szaleństwo” hipnotyzuje widza pięknymi zdjęciami. Jest jednym z tych filmów, w których jak w „Euforii” Wyrypajewa czy w „Fortepianie” Campion przyroda tworzy klimat, odbija się na życiu człowieka.

W fabularnym debiucie dokumentalista Denstad Langlo nie sili się na filmowe atrakcje. Nie stawia kropek nad „i”, nie poucza. Pokazuje faceta, który próbuje podnieść się z letargu. Jego film zamienia się w opowieść o sile życia i pewnie dlatego tak wciąga.