"To już koniec" obwieszczają plakaty reklamujące "Harry'ego Pottera i Insygnia Śmierci. Część 2". Kiedy brytyjsko-amerykańska produkcja za 250 milionów dolarów wejdzie w piątek na ekrany, nastąpi symboliczne zamknięcie epoki czarodzieja z Hogwartu. W ósmym, ostatnim, odcinku cyklu młody mag stanie do ostatecznej rozprawy z lordem Voldemortem. Dojdzie do wielkiej bitwy. Nie obędzie się bez ofiar.
Niezależnie od wyniku konfrontacji ze złem jedno jest pewne: Harry Potter zmienił nie tylko historię literatury, ale także kina. Jego perypetie z lat 2001 –2011 stały się filmową sagą wszech czasów, bijąc na głowę wyniki kasowe "Gwiezdnych wojen" i Bonda. Harry pewnie nie zgromadziłby ponad 6,3 miliarda dolarów na koncie, gdyby nie pomysł, na który nikt dotąd w Hollywood nie wpadł. Ekranizacje książek Joanne K. Rowling zamieniono w trwający dekadę serial. Potter walczył o widza metodami ściągniętymi z telewizji.
Przed pojawieniem się młodego maga na dużym ekranie dominowały trylogie. Jeśli powstawały dłuższe serie, jak "Piątek trzynastego" czy "Star Trek", zwykle sprowadzały się do kopiowania w nieskończoność pierwowzoru. A realizację kolejnych sequeli lub prequeli dzieliły lata świetlne. Dobrym przykładem są "Gwiezdne wojny". Pierwsze trzy części Lucas stworzył na przełomie lat 70. i 80. Potem wrócił do sagi dopiero w 1999 roku.
Tymczasem "Harry Potter" jest pierwszym tak długim cyklem, który kręcono w sposób ciągły, jak telewizyjny tasiemiec z klasyczną ekspozycją i bohaterami dorastającymi na oczach widzów. Pierwsze dwa filmy sagi są wstępem. Części od trzeciej do piątej – rozwinięciem. A począwszy od odsłony numer sześć, mamy do czynienia z zakończeniem.