Na czołówki gazet trafiają co jakiś czas informacje o zbiorowych samobójstwach członków sekt. W ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat 900 osób zabiło się w gujańskiej dżungli, 80 – na Filipinach, 500 – w Ugandzie, ponad 50 – w Kanadzie i Szwajcarii. W 1997 roku milicja ukraińska udaremniła samobójstwo 700 członków Białego Bractwa. To skrajne przypadki. Na co dzień są tragedie rodzin, których najbliżsi nagle znikają, zrywając kontakt ze wszystkim, co dotąd było ich światem.
Ucieczka z farmy
„Martha Marcy May Marlene" Seana Durkina jest próbą wejścia w psychikę osoby, która trafiła do sekty. Po latach, oszołomiona agresją, której nagle stała się częścią, postanowiła wyzwolić się spod wpływu swojego guru. W pierwszych scenach młoda dziewczyna ucieka z położonej wśród lasów farmy. Przerażona dzwoni do siostry, której nie widziała od lat. Nagle znajduje się w zasobnym domu w Connecticut, wśród przyjaznych ludzi. Ale sama jest jak przestraszone, ranne zwierzę.
– Nie zależało mi na odtwarzaniu ideologii sekty – mówi mi reżyser Sean Durkin. – Nie interesowało mnie też, jak Martha trafiła do sekty. Ludzie trafiają tam z różnych powodów. Ważniejsze było dla mnie pytanie, co się z nią stało na farmie, jak mogła uciec i jakie ślady w jej psychice pozostawił tamten czas.
W retrospekcjach, fragmentach wspomnień, Durkin pokazuje proces uzależniania.
– Różni guru mają rozmaite ideologie, ale stosują te same metody podporządkowywania sobie ludzi – twierdzi reżyser. – Rozmawiałem z osobami, którym udało się wyrwać z sekt. Wmawiano im tam, że wszystko, co przeżyli wcześniej, było nieważne, zakłamane. Przeszłości nie ma. W komunach na ogół nie wolno mieć zegarków, kalendarzy – niczego, co pozwala śledzić upływ czasu. Liczy się tylko chwila obecna.