Nowa wersja „Anny Kareniny" zasługuje na uwagę także dlatego, że Wright nie skupia się jedynie na szkicowaniu relacji łączących Annę i hrabiego Wrońskiego. Ograniczona przestrzeń teatru daje szansę przyjrzenia się – jak w laboratorium – rosyjskiej socjecie końca XIX wieku. Reżyser wydobywa z powieści to, co zwykle ginęło w kolejnych ekranizacjach. Znacznie bardziej niejednoznaczną postacią jest u niego mąż Anny. To nie tyran niepotrafiący kochać i gnębiący prawdziwe uczucie, lecz człowiek tragiczny, głęboko zraniony, próbujący ratować godność rodziny nawet za cenę własnego upokorzenia.
Widz śledzi też losy młodej pary Levina i Kitty, poniżanej Dolly i zdradzającego ją męża Obłońskiego. Co ich wszystkich łączy? W tym teatrze nie wolno wyjść poza napisany dla każdego scenariusz. Za każde złamanie obowiązujących reguł płaci się wysoką cenę. Tak jak Anna Karenina. Powieść Lwa Tołstoja trafiła na ekrany około 30 razy. Jej ekranizacje powstawały już na początku XX wieku, w epoce kina niemego. W najsłynniejszej z nich, „Miłości", wystąpili Greta Garbo i John Gilbert. Film nakręcony przez Edmunda Gouldinga miał dwa zakończenia – tołstojowskie, tragiczne na Europę, i happy end, w którym stary Karenin umierał, a Anna z Wrońskim zostawali ze sobą na zawsze na Amerykę.
Greta Garbo powtórzyła tę rolę w kinie dźwiękowym, w 1935 roku. I to ona, choć sam film grzeszył schematycznością, jest do dziś jedną z najbardziej wyrazistych bohaterek Tołstoja. Potem dołączyły do niej inne aktorki. Vivien Leigh dała Kareninie ekspresję, z jaką dekadę wcześniej zagrała Scarlett w „Przeminęło z wiatrem". Za klasyczną wykonawczynię tej roli uchodzi Tatiana Samojłowa z nakręconego w 1967 roku filmu Aleksandra Zarchiego. Piętnaście lat temu w obrazie Bernarda Rose'a oglądaliśmy w roli nieszczęśliwej rosyjskiej kochanki Francuzkę Sophie Marceau.
Keira Knightley należy do najmłodszych aktorek, które zmierzyły się z tą rolą. I to niestety, na ekranie się czuje. Jej Karenina nie ma w sobie dojrzałej kobiecości. To dziewczyna, której romans z pięknym lekkoduchem nie dziwi. A jeśli nawet, to tylko dlatego, że Wroński w ujęciu 22-letniego Aarona Tylora-Johnsona jest beznadziejnie nieciekawym i bezbarwnym dzieciakiem.
Czy więc najnowsza ekranizacja jest sukcesem czy porażką? Konwencja filmu jest z pewnością oryginalna. Podobne sztuczne światy tworzyli na ekranie Lars von Trier w „Dogville" czy Baz Luhrman w „Moulin Rouge". W pierwszym z tych filmów obowiązywał absolutny minimalizm, w drugim panował rozbuchany przepych.
Twórcy tamtych filmów nie mierzyli się jednak z klasyką. Dlatego Stoppard i Wright wykazali się większą odwagą. Zmusili publiczność do spojrzenia na „Annę Kareninę" jak na coś więcej niż romans z myszką. Ale też coś stracili. Gdy tylko widz zaczyna w tę historię wchodzić, realizatorzy przypominają, że oglądamy jedynie teatr. Słowiańska – sentymentalna i wylewna – dusza spotyka się z brytyjskim chłodem i dystansem. „Anna Karenina" Joe Wrighta może widza uwieść, ale nie zdobędzie jego serca.