Mój pitbul nazywa się Greta Garbo

Urodził się i od razu o mało nie zginął. Żeby przetrwać, po wojnie sprzedawał bułki i gazety – do czasu aż zagrał żigolaka we francuskim filmie i stał się wziętym aktorem filmowym, jednym z najprzystojniejszych mężczyzn w europejskim kinie. „Przekrojowi” opowiada o tym, jak spotkał Fassbindera, Borowczyka, Gusa van Santa, von Triera, Herzoga. Udo Kier był gościem i jurorem tegorocznej edycji festiwalu Off Plus Camera.

Publikacja: 27.04.2013 16:30

Mój pitbul nazywa się Greta Garbo

Foto: BEW

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Podobno ma pan podarowane życie? Mógł pan zginąć kilka godzin po przyjściu na świat.

To prawda. Urodziłem się w połowie października 1944 r. Kolonia była wtedy celem zmasowanych nalotów aliantów. Moja matka nie mogła dojechać do szpitala, bo właśnie zawalił się most. Kierowca ambulansu musiał wybrać inną drogę, przez jezioro. Matka zaczynała rodzić, ale zapamiętała potworne obrazy płonących ludzi, bo z nieba leciały bomby fosforowe. Ci ludzie szukali w wodzie ratunku, ale – popaleni – umierali. Mama opowiedziała mi tę historię wiele lat później. Powtórzyłem ją Larsowi von Trierowi i takie sceny znalazły się w jego „Epidemii". Matka od pierwszej chwili, gdy pojawiłem się na świecie, kochała mnie nieprzytomnie. Kiedy zaszła w ciążę, okazało się, że człowiek, którego uważała za swojego narzeczonego, miał żonę i troje dzieci. Dlatego całą miłość przelała na mnie. W szpitalu, po porodzie, nie chciała się ze mną rozstać ani na moment. Gdy pielęgniarka zabierała niemowlaki do mycia, trzymała mnie kurczowo w ramionach. Dlatego ocalałem. Matka miała łóżko w samym rogu sali. Zobaczyła, jak po wybuchu zaczęła walić się przeciwległa ściana. Chcąc chronić dzieci, pielęgniarka rzuciła się w stronę łóżeczek, a potem już nie było niczego poza gruzem. Wszyscy zginęli. Tylko moja matka ocalała. Trzymała mnie w jednej ręce, drugą wyciągała cegły z zawalonych murów, aż wreszcie wydobyliśmy się na zewnątrz. To przeznaczenie. Widać miałem żyć.

Pamięta pan czas dorastania w powojennej Kolonii?

Doskonale. To wciąż było rumowisko. Jako mały chłopiec chodziłem do szkoły po gruzach, skacząc przez kamienie i cegły. Zajęcia odbywały się w barakach. Z konieczności stałem się półwegetarianinem, bo nie mieliśmy pieniędzy na mięso. Przez cały tydzień żyliśmy na zupach. Tylko w niedziele jadaliśmy królewskie obiady. Do dziś je pamiętam: kotlet, zielona sałata i pudding z syropem malinowym.

Jak w tych warunkach narodziły się w panu myśli o aktorstwie?

Robiłem wszystko, żeby zarobić kilka groszy. Sprzedawałem gazety, rano, jeszcze przed szkołą, dostarczałem ludziom bułki z piekarni. Matka chciała, żebym został księgowym, więc trzy lata zgłębiałem tajniki księgowości. Ale potem dostałem pozwolenie na podróż do Anglii, co wtedy wcale nie było proste. Uczyłem się angielskiego w Londynie. Wymyśliłem sobie, że nauczę się wielu języków i będę kiedyś pracował w wielkim międzynarodowym koncernie, takim jak np. Bayer. Ale kiedyś koleżanka, Włoszka, powiedziała: „Słuchaj, Francuzi będą tu kręcić krótki film, szukają przystojnego chłopca". Poszedłem na zdjęcia próbne i się dostałem. To się nazywało „Road to Saint Tropez". Zagrałem żigolaka. Nic takiego, ale nagle na ekranie zobaczyłem swoje zbliżenie na cały ekran. Pojawiły się jakieś dziwne artykuły w stylu „Najpiękniejszy chłopak świata", a moje zdjęcie ukazało się na okładce magazynu „Films and Filming". To był rok 1968. Pomyślałem: „A może zostanę aktorem? To wcale nie jest trudne". I znowu miałem szczęście. Dostałem propozycję zagrania w fabule kręconej w Wiedniu, na czarno-białej taśmie. Potem przyszedł pierwszy kolorowy film. I jakoś poszło.

Jakoś? Spotkał się pan z Andym Warholem, był pan aktorem Fassbindera, Borowczyka, Gusa van Santa, von Triera, Herzoga.

W aktorskim życiu ważne jest szczęście. Ja je miałem. Nigdy nie szukałem ról. Spotykałem w życiu wspaniałych ludzi. Wielkich artystów. Nigdy nie powiedziałem nikomu: „Chcę z tobą pracować". Bo reżyserzy nie lubią być stawiani pod ścianą. Oni chcą odkrywać. A nawet ryzykować. Wie pani, jak zaczęła się moja współpraca z Paulem Morrisseyem? Kiedy leciałem z Rzymu do Monachium, usiadłem obok sympatycznego, brodatego faceta. Zaczęliśmy rozmawiać, spytał, czym się zajmuję. „Jestem aktorem" – odpowiedziałem i pokazałem mu jakieś swoje filmowe zdjęcia. On też się przedstawił. To był reżyser Paul Morrissey, przyjaciel Andy'ego Warhola. Poprosił mnie o numer telefonu i zapisał go sobie na ostatniej stronie paszportu. Trzy tygodnie później zadzwonił z Nowego Jorku: „Mam dla ciebie małą rolę w moim następnym filmie". Wkrótce potem przyjechał do Monachium. Dziennikarze wiedzieli już, że chce kręcić „Ciało dla Frankensteina". Pytali, kto będzie grał w filmie. „Udo Kier" – odpowiedział i to wystarczyło: wszyscy się na mnie rzucili, zaczęli prosić o wywiady. Kręciliśmy w Rzymie, to była fantastyczna przygoda, która, jak się okazało, miała trwać dalej. Carlo Ponti, dla którego za śmieszną sumę 300 tysięcy dolarów powstawał „Frankenstein", za drugie 300 tysięcy zamówił u Morrisseya kolejny film – „Blood for Dracula". Kiedy skończyliśmy rzymskie zdjęcia, Morrissey mówi: „Wiesz, będziemy mieli niemieckiego Draculę". „Kogo?" – zaciekawiłem się. „Ciebie" – odpowiedział. „Ale musisz schudnąć 10 kilo, bo jesteś silnym chłopem, a nasz Dracula będzie słabeuszem jeżdżącym na wózku inwalidzkim". Jadłem tylko sałatę i piłem wodę. Osłabłem tak, że ledwo chodziłem. Ale było warto.

Fassbindera poznał pan podobno jako 15-latek.

On miał wtedy 15 lat, ja 16. Spotkaliśmy się w Kolonii, w marnym barze, pełnym kierowców ciężarówek, sekretarek, robotników, prostytutek i transwestytów. Nie znaliśmy się wtedy dobrze, raczej z widzenia. Potem nasze drogi się rozeszły. Ja pojechałem do Londynu, on do Monachium. Aż kiedyś zobaczyłem jego zdjęcie w „Sternie". Z podpisem: „Geniusz i alkoholik". Pomyślałem, że znam tę twarz. Spotkaliśmy się. Pamiętał mnie z dawnych czasów i zaproponował mi rolę w filmie „Prawo silniejszego". Odmówiłem, bo temat mi się nie podobał. Ale po jakimś czasie wrócił do mnie z propozycją zagrania w „Ballvieser" i to był nasz pierwszy wspólny film. Kobieta miała wybierać pomiędzy trzema mężczyznami. Ja byłem tym ostatnim. No i zaczęliśmy razem pracować. Zamieszkaliśmy też razem. Przyjaźniliśmy się do końca jego życia. Fassbinder umarł w 1982 r. W 1980 r. razem zrobiliśmy „Lili Marleen". On się przy tym strasznie męczył, bo to była – jak na niemieckie stosunki – superprodukcja, więc potem postanowił zrobić bardzo skromny obraz „Lola" z Barbarą Sukovą. Na ekranie pojawiłem się jako statysta, natomiast przygotowywałem do tego filmu plan. I już nie wytrzymałem. Pił na umór, brał kokainę i stosy pigułek nasennych. Nie umiałem do niego dotrzeć. Wyprowadziłem się z jego wielkiego apartamentu. Nie chciałem być świadkiem tego, jak człowiek sam się niszczy i zabija. Niedługo potem rzeczywiście znaleziono go martwego.

Zastanawiam się, dlaczego tak późno trafił pan na plan innego wielkiego niemieckiego artysty, Wernera Herzoga.

Bo było takie niepisane prawo. Ci, co grali u Herzoga, nie grali u Fassbindera, I odwrotnie. To były dwie wielkie indywidualności i przechodzenie od jednego do drugiego byłoby rodzajem zdrady. A może też szpiegowania. Nie, to odpadało. Zagrałem w „Niezwyciężonym" prawie 20 lat po śmierci Rainera. A potem jeszcze spotkaliśmy się przy „My Son, My Son, What Have Ye Done".

Wśród swoich największych przyjaciół wymienia pan też Larsa von Triera.

Przyjaźń z nim jest jedną z największych wartości mojego życia. Spotkaliśmy się podczas festiwalu filmowego w Mannheim. Pokazywałem tam „The Last Trip to Harrisburg", on miał w konkursie „Elementy zbrodni". Obejrzeliśmy ten film razem z Fassbinderem. Powaliło mnie. Poprosiłem organizatorów, żeby spróbowali umówić mnie z autorem. Pomyślałem, że to geniusz i, zapewne, dziwak. Spodziewałem się kogoś w stylu Fassbindera albo Kubricka. Nonszalanckiego intelektualisty z zapadniętą klatką piersiową i przetłuszczonymi włosami. A zobaczyłem młodego chłopaka w sweterku. Wypiliśmy kilka piw, załatwiłem mu niemieckiego dystrybutora dla filmu. A po jakimś czasie zadzwonił: „Robię „»Medeę«. Nie gol się, nie myj włosów i nie kąp się przez trzy tygodnie, a potem przyjedź do Danii". Tak zrobiłem. I dostałem rolę.

Pracuje pan z von Trierem od ponad 20 lat. Jakie uwagi panu robi? Jaki jest na planie? Mówi pan o nim z wielką przyjaźnią, ale jednocześnie von Trier cierpi na depresję i uchodzi za człowieka trudnego. Björk po „Tańcząc w ciemnościach" kompletnie się na niego obraziła.

Jakieś żarty. Lars jest wielkim artystą i wspaniałym człowiekiem. Cierpi na depresję, to prawda, ale w czasie zdjęć się spina. A uwagi? Nie są nam potrzebne. Znamy się jak łyse konie, wiemy, czego możemy od siebie oczekiwać. Na początku, właśnie przy „Medei", przed pierwszym klapsem powiedział mi jedno zdanie: „Pamiętaj, że grasz zmęczonego króla". Zapamiętałem to. Sprawdzało się w każdym jego następnym filmie.

Miałbym iść do łóżka z Riverem Phoenixem i Keanu Reevesem? Cholera, nie. Chciałem odmówić. Ale moi niemieccy przyjaciele pukali się w czoło: „Człowieku, to dwie najgorętsze młode gwiazdy Hollywoodu".

Do zamieszkania w Stanach podobno namówił pana Gus van Sant.

Spotkaliśmy się na festiwalu w Berlinie. Był wówczas po „Mala Noche", która podobała mi się do szaleństwa. Zapytał: „Udo, zagrasz w moim nowym filmie?". Nie przywiązywałem do tej rozmowy wielkiej wagi. Takie tam festiwalowe gadki. Ale wkrótce potem Gus przysłał mi scenariusz „Mojego własnego Idaho". Przeczytałem i się przeraziłem. Miałbym iść do łóżka z Riverem Phoenixem i Keanu Reevesem? Cholera, nie. Chciałem odmówić. Ale moi niemieccy przyjaciele pukali się w czoło: „Człowieku, to dwie najgorętsze młode gwiazdy Hollywoodu. Każdy chciałby iść z nimi do łóżka". I tak znalazłem się w Ameryce. Gusowi wiele zawdzięczam. To on załatwił mi wówczas pozwolenie na pracę w Stanach. Mieszkałem u jego przyjaciółki Any Dokupilovej. Po premierze miałem już spakowane walizki i wracałem do Niemiec, kiedy spytała: „Dlaczego nie zostaniesz w Ameryce?". Wydawało mi się to niedorzecznym pomysłem, ale po trzech szklaneczkach wina zmieniłem zdanie. No i mieszkam w Stanach od 24 lat.

Grywa pan tam również w filmach, których Fassbinder nigdy by nie zaakceptował.

Krytycy zżymają się na kino popularne, ale dla aktora to także jest przygoda. Filmy o wampirach, „Armageddon" czy „Żyleta", są fantastyczną zabawą. A poza tym aktor też musi płacić rachunki. Dzisiaj mam dwie drogi: interesuje mnie kino artystyczne albo duża kasa. Ale nawet w superprodukcjach przy wielkich budżetach staram się być jak najlepszy.

Polubił pan Amerykę?

Bardzo. Najpierw miałem mieszkanko w Los Angeles, potem kupiłem tam rezydencję, a wreszcie pojechałem do Palm Springs, gdzie mam dom, w którym kiedyś mieściła się biblioteka. Świetnie się tam czują moje psy. Jeden z nich to pitbul Greta Garbo, a drugi nazywa się Blue, bo ma niebieskie oczy. Mieszkamy w Palm Springs razem z moim przyjacielem, który się zajmuje wszystkimi przyziemnymi sprawami. A teraz jeszcze kupiłem ranczo i konia Maksa.

Nie tęskni pan za Europą?

Wracam na Stary Kontynent często, żeby grać w europejskich filmach. Ale na stałe już się tu nie przeprowadzę. To prawda, czasem czuję się, jakbym siedział na dwóch krzesłach. Nagle dopada mnie tęsknota za krajem rodzinnym. Jadę do Niemiec, spotykam się z przyjaciółmi i łapię się na tym, że rozmawiamy tylko o przeszłości. I zaczynam myśleć o domu w Ameryce. Cierpię na klasyczną chorobę emigrantów, nigdzie nie jestem u siebie. Pocieszam się tym, że zawsze mogę wsiąść w samolot i po kilkunastogodzinnym locie znaleźć się na innym kontynencie.

Co dziś jest dla pana najważniejsze?

Czas. Mam 68 lat i wiem, że za 12 lat będę bardzo stary. Osiemdziesięcioletni człowiek wolno chodzi, wolno myśli, nie na wszystko ma siłę. Dlatego teraz chcę czerpać z życia przyjemności. Staram się wracać jak najczęściej na ranczo. Uwielbiam hodować drzewa. W Palm Springs mam 11 palm, a na ranczu 14. Nie ma niczego piękniejszego niż życie wśród przyrody. Patrzę na motyle, na króliki, które obgryzają pnie palm, i czuję się szczęśliwy.

To koniec z pracą?

Nie. W lipcu będę grał w filmie w Budapeszcie, odkryłem też dla siebie dubbing. Uwielbiam to. Dałem głos w filmach o Scooby-Doo, Batmanie, czasem jestem jakimś stworkiem, czasem żabą. Nie muszę się golić, ubierać, charakteryzować. Pożyczam tylko głos. Poza tym kocham pracować z młodymi reżyserami, aktorami. Oni mają ogromną energię i jej część przechodzi na mnie. Jestem trochę jak wampir.

Kiedyś usłyszałam podobne zdanie od Andrzeja Wajdy.

Och, Wajda. Mam zawsze w głowie obraz z jego filmu „Brzeziny". Daniel Olbrychski wśród drzew. Nieprawdopodobnie pięknych drzew. Mówiłem przecież, że kocham drzewa. Ale wracając do pani pytania, stale mam aktorskie marzenia. Chciałbym pracować z Davidem Lynchem, Pedro Almodovarem. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę. Ale wiem, że w wielu przypadkach muszę być ostrożny. Młodzi ludzie proponują mi role w swoich filmach, ale przynajmniej połowa z nich chce tylko wykorzystać moje nazwisko do zamknięcia budżetu. A ja nie zamierzam tracić czasu na role, które może zagrać każdy, kto umie chodzić i mówić. Wolę ten czas spędzić na ranczu z Gretą Garbo. Jednak kiedy dostaję ciekawy tekst, serce bije mi mocniej. Stale czekam na spotkania z ciekawymi ludźmi. Mam przecież jeszcze 12 lat.

Udo Kier

a właściwie Udo Kierspe. Urodził się w 1944 r. w Kolonii. Wystąpił w dwóch filmach spółki Andy Warhol – Paul Morrisey, wcielając się w role Draculi i Frankensteina. Zagrał również tytułową rolę w „Docteur Jekyll et les femmes" (1981) Waleriana Borowczyka. Wystąpił też w niemal wszystkich filmach Larsa von Triera, a także w teledysku Madonny „Deeper and Deeper" (1992). Od 24 lat mieszka w USA.

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Podobno ma pan podarowane życie? Mógł pan zginąć kilka godzin po przyjściu na świat.

Pozostało 99% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu