Jak w tych warunkach narodziły się w panu myśli o aktorstwie?
Robiłem wszystko, żeby zarobić kilka groszy. Sprzedawałem gazety, rano, jeszcze przed szkołą, dostarczałem ludziom bułki z piekarni. Matka chciała, żebym został księgowym, więc trzy lata zgłębiałem tajniki księgowości. Ale potem dostałem pozwolenie na podróż do Anglii, co wtedy wcale nie było proste. Uczyłem się angielskiego w Londynie. Wymyśliłem sobie, że nauczę się wielu języków i będę kiedyś pracował w wielkim międzynarodowym koncernie, takim jak np. Bayer. Ale kiedyś koleżanka, Włoszka, powiedziała: „Słuchaj, Francuzi będą tu kręcić krótki film, szukają przystojnego chłopca". Poszedłem na zdjęcia próbne i się dostałem. To się nazywało „Road to Saint Tropez". Zagrałem żigolaka. Nic takiego, ale nagle na ekranie zobaczyłem swoje zbliżenie na cały ekran. Pojawiły się jakieś dziwne artykuły w stylu „Najpiękniejszy chłopak świata", a moje zdjęcie ukazało się na okładce magazynu „Films and Filming". To był rok 1968. Pomyślałem: „A może zostanę aktorem? To wcale nie jest trudne". I znowu miałem szczęście. Dostałem propozycję zagrania w fabule kręconej w Wiedniu, na czarno-białej taśmie. Potem przyszedł pierwszy kolorowy film. I jakoś poszło.
Jakoś? Spotkał się pan z Andym Warholem, był pan aktorem Fassbindera, Borowczyka, Gusa van Santa, von Triera, Herzoga.
W aktorskim życiu ważne jest szczęście. Ja je miałem. Nigdy nie szukałem ról. Spotykałem w życiu wspaniałych ludzi. Wielkich artystów. Nigdy nie powiedziałem nikomu: „Chcę z tobą pracować". Bo reżyserzy nie lubią być stawiani pod ścianą. Oni chcą odkrywać. A nawet ryzykować. Wie pani, jak zaczęła się moja współpraca z Paulem Morrisseyem? Kiedy leciałem z Rzymu do Monachium, usiadłem obok sympatycznego, brodatego faceta. Zaczęliśmy rozmawiać, spytał, czym się zajmuję. „Jestem aktorem" – odpowiedziałem i pokazałem mu jakieś swoje filmowe zdjęcia. On też się przedstawił. To był reżyser Paul Morrissey, przyjaciel Andy'ego Warhola. Poprosił mnie o numer telefonu i zapisał go sobie na ostatniej stronie paszportu. Trzy tygodnie później zadzwonił z Nowego Jorku: „Mam dla ciebie małą rolę w moim następnym filmie". Wkrótce potem przyjechał do Monachium. Dziennikarze wiedzieli już, że chce kręcić „Ciało dla Frankensteina". Pytali, kto będzie grał w filmie. „Udo Kier" – odpowiedział i to wystarczyło: wszyscy się na mnie rzucili, zaczęli prosić o wywiady. Kręciliśmy w Rzymie, to była fantastyczna przygoda, która, jak się okazało, miała trwać dalej. Carlo Ponti, dla którego za śmieszną sumę 300 tysięcy dolarów powstawał „Frankenstein", za drugie 300 tysięcy zamówił u Morrisseya kolejny film – „Blood for Dracula". Kiedy skończyliśmy rzymskie zdjęcia, Morrissey mówi: „Wiesz, będziemy mieli niemieckiego Draculę". „Kogo?" – zaciekawiłem się. „Ciebie" – odpowiedział. „Ale musisz schudnąć 10 kilo, bo jesteś silnym chłopem, a nasz Dracula będzie słabeuszem jeżdżącym na wózku inwalidzkim". Jadłem tylko sałatę i piłem wodę. Osłabłem tak, że ledwo chodziłem. Ale było warto.
Fassbindera poznał pan podobno jako 15-latek.
On miał wtedy 15 lat, ja 16. Spotkaliśmy się w Kolonii, w marnym barze, pełnym kierowców ciężarówek, sekretarek, robotników, prostytutek i transwestytów. Nie znaliśmy się wtedy dobrze, raczej z widzenia. Potem nasze drogi się rozeszły. Ja pojechałem do Londynu, on do Monachium. Aż kiedyś zobaczyłem jego zdjęcie w „Sternie". Z podpisem: „Geniusz i alkoholik". Pomyślałem, że znam tę twarz. Spotkaliśmy się. Pamiętał mnie z dawnych czasów i zaproponował mi rolę w filmie „Prawo silniejszego". Odmówiłem, bo temat mi się nie podobał. Ale po jakimś czasie wrócił do mnie z propozycją zagrania w „Ballvieser" i to był nasz pierwszy wspólny film. Kobieta miała wybierać pomiędzy trzema mężczyznami. Ja byłem tym ostatnim. No i zaczęliśmy razem pracować. Zamieszkaliśmy też razem. Przyjaźniliśmy się do końca jego życia. Fassbinder umarł w 1982 r. W 1980 r. razem zrobiliśmy „Lili Marleen". On się przy tym strasznie męczył, bo to była – jak na niemieckie stosunki – superprodukcja, więc potem postanowił zrobić bardzo skromny obraz „Lola" z Barbarą Sukovą. Na ekranie pojawiłem się jako statysta, natomiast przygotowywałem do tego filmu plan. I już nie wytrzymałem. Pił na umór, brał kokainę i stosy pigułek nasennych. Nie umiałem do niego dotrzeć. Wyprowadziłem się z jego wielkiego apartamentu. Nie chciałem być świadkiem tego, jak człowiek sam się niszczy i zabija. Niedługo potem rzeczywiście znaleziono go martwego.