- Ten film jest o nadziei? Cieszę się, że pani tak mówi – uśmiecha się do mnie Siergiej Łoźnica. – W rosyjskich recenzjach czytam, że to pogrzeb Majdanu.
Jego „Majdan" to ponaddwugodzinny dokument o czasie rewolucji ukraińskiej. Nie ma w nim żadnego komentarza, przemówień polityków ani natrętnej symboliki. Jest statyczna kamera, która obserwuje kijowski plac. Długo, nieruchomo. Łoźnica raz stawia ją na zapleczu, raz w centrum, niedaleko sceny. Obserwuje ludzi. „Majdan" nie ma też indywidualnego bohatera, przemówień, prób zagarniania dla swoich celów tragedii. Są ludzie, którzy zaczynają czuć się wolni. Za tę wolność gotowi są zapłacić wysoką cenę.
Spojrzenie z dystansu
– Świadomie zrezygnowałem z opowieści o pojedynczych osobach – tłumaczy mi reżyser. – Próbowałem pokazać los narodu. Mogłem rejestrować wszystko. Nikt mi w niczym nie przeszkadzał, nikt mnie znikąd nie wyrzucał. Milicja niewiele miała na Majdanie do powiedzenia, a uczestnicy wiecu na początku fantastycznie reagowali na widok kamery. Chcieli, by te obrazy poszły w świat. A potem naszej maleńkiej ekipy w ogóle nie zauważali. Mieli głowy zaprzątnięte czymś zupełnie innym.
„Majdan" to dla Łoźnicy film przełom. Objawienie. Ten wyśmienity reżyser był do tej pory ostrym krytykiem radzieckiej i postradzieckiej mentalności.
Mówi o sobie, że jest produktem dawnego Związku Radzieckiego. Urodził się na Białorusi, wychował w Kijowie, wykształcił w Moskwie, dziś mieszka na stałe w Berlinie. Jego droga do kina też nie była prosta. W 1987 roku skończył wydział matematyki na politechnice.