Chociaż w tym przypadku małe podsumowanie musi polegać raczej na wyliczeniu tego, czego nie wiemy. Ale dobre i to. Jak powiedział kiedyś Donald Rumsfeld (to jedna z najlepszych jego wypowiedzi w historii, musi być cytowana w oryglinale): "We know, there are known knowns; there are things we know we know. We also know there are known unknowns; that is to say we know there are some things we do not know. But there are also unknown unknowns -- the ones we don't know we don't know." Skupmy się więc na wytłuszczonej kwestii.
1. Wyprzedaż na giełdach jest to bezpośrednia reakcja na zwiększające się ryzyko recesji w Stanach Zjednoczonych. Banał? Raczej nie. Przez bardzo długi okres myśl o czarnym scenariuszu w ogóle nie znajdowała dla siebie miejsca w umysłach inwestorów. Gdy rok temu Alan Greenspan ostrzegał przed recesją, na giełdach nie wywołało to niemal żadnego wrażenia (poza krótkim, tygodniowym spadkiem). Do czerwca indeksy rozgrzewały się do czerwoności. Gdy od sierpnia do listopada nastąpił wysyp informacji o ogromnych stratach banków, a widmo recesji widoczne było w coraz wyraźniejszych kształtach, rynki znów nie zareagowały. Wprawdzie doszło to ostrych spadków, ale już w październiku większość światowych wskaźników zanotowała rekordy. Co więcej, rosyjski RTS czy brazylijski Bovespa rekordy były jeszcze w grudniu, a niemiecki DAX o historyczny szczyt otarł się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia.
A zatem w styczniu inwestorzy nareszcie zeszli na ziemię. W cenę akcji zaczęli wliczać bardzo duże prawdopodobieństwo recesji w USA. A skoro tak, to nie wygląda na to, żeby optymizm prędko wrócił. O tym, czy największa gospodarka świata rzeczywiście wejdzie w stagnację i jak będzie ona głęboka, będziemy dowiadywać się powoli, w bólach, wraz z kolejnymi publikacjami danych makroekonomicznych. Poniedziałkowy „Wall Street Journal Europe” tytułuje jeden ze swoich artykułów: „Ostrzegawcze sygnały wskazują na głęboką recesję”. Ekonomista Merrill Lynch David Rosenberg wskazuje w tekście, że recesja w Stanach może być dużo głębsza niż dwie poprzednie – z 2001 r. i 1991 r. Niepewność dotyczy zatem nie tylko pytania, na „CZY”, ale „JAK BARDZO”.
2. Na rynkach wygasa również wiara w tzw. decoupling, czyli odczepienie się Świata od Stanów Zjednoczonych. Rajdy na giełdzie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy oparte były na przekonaniu, że rynki wschodzące pociągną globalną gospodarkę i że kichnięcie Ameryki nie spowoduje grypy na innych kontynentach. Inwestorzy zdają już sobie sprawę, że na pełen decoupling nie ma żadnych szans. Kryzys w USA odbije się na innych gospodarkach. Problem w tym, że nie wiadomo, do jakiego stopnia kichnięcie Ameryki będzie zaraźliwe. Warto wskazać tylko na dwie wypowiedzi z poniedziałku, aby zobaczyć, jak duże są rozbieżności w ocenie stanu światowej gospodarki. Jeden z członków Rady Europejskiego Banku Centralnego ( a goście w niej zasiadający cieszą się autorytetm ) Nout Wellink powiedział, że wzrost PKB w strefie euro może spowolnić w tym roku do 1,5 proc., czyli aż o 1 pkt proc. w porównaniu z 2007 r. Inny z członków tego samego gremium, Jurgen Stark, stwierdził zaś, że wzrost wyniesie w tym roku 2 proc., w okolicach potencjału. Różnica w prognozach sięga jednej czwartej! To tak, jakby ktoś z Rady Polityki Pieniężnej powiedział, że polska gospodarka będzie rozwijać się w tempie 6 proc., a ktoś inny stwierdziłby, że raczej w tempie 4,5 proc. Różnica jest ogromna. A niepewność rzeczywiście dotyczy również polskiej gospodarki. Jeden z ekonomistów bankowych powiedział mi niedawno, że nie wyklucza spowolnienia dynamiki PKB do 4,5 proc. Przyjmując, że inwestorzy liczą zapewne na co najmniej 5 proc., takie zaskoczenie nie byłoby przyjemne.
3. W wielu wypowiedziach „optymistów” można zauważyć taką oto logikę myślenia: skoro w Polsce wzrost gospodarczy będzie wysoki ( „jeżeli” będzie, ale ten problem należy do pkt. 2 ), to zyski spółek będą rosły i wraz z nimi giełda. Może jeszcze nie jutro, nie za tydzień i nie za miesiąc, ale do końca roku już tak powinno być. W pewnym sensie takie rozumowanie wydaje się być przekonujące. Po ogromnych spadkach akcje wielu spółek są tak tanie, że przy wysokim wzroście PKB wypłacana przez nie dywidenda powinna być wyższa w stosunku do ceny akcji niż oprocentowanie lokat bankowych ( Jeżeli papier spółki A kosztuje 1 tys. zł, a dywidenda wynosi 60 zł, to rocznie zarabia się 6 proc., bez względu na kurs akcji ). I to powinno zachęcać inwestorów do kupowania. Ale wcale nie musi. Kto bowiem miałby kupować akcje? Wiele osób oszczędzających w funduszach zraziło się prawdopodobnie do giełdy na całe lata. Trudno liczyć, że przy ogromnej niepewności na świecie ( o której przecież piszą polskie gazety i portale internetowe ), drobni inwestorzy nagle powrócą do kupowania jednostek funduszy. Tym bardziej, że poczuli się oszukani przez bankowych pseudo – specjalistów, którzy nie raczyli ich poinformować o możliwościach mocnych spadków na giełdach. Jeżeli zaś dojdzie do recesji w USA, to inwestorzy zagraniczni pochowają się w bezpiecznych dziuplach zwanymi obligacjami i tylko sporadycznie będą dokonywać wypadów na giełdy. Trudno liczyć, że w takiej sytuacji oni podtrzymają wzrost na warszawskiej giełdzie. Wielu analityków przypomina, że w zeszłym roku ceny akcji w Warszawie były przewartościowane. Ale przecież sytuacja może odwrócić się w drugą mańkę ( o czym też niektórzy wspominają ): akcje mogą być przez jakiś czas niedowartościowane.