Fussball sznurowaną węgierką

- Zawód komentatora sportowego się zmienił. Nie ma miejsca na poetykę, a szkoda - o futbolu i języku dziennikarzy sportowych mówi w rozmowie z "Rz" profesor Jan Miodek

Aktualizacja: 10.04.2009 11:30 Publikacja: 09.04.2009 18:53

Prof. Jan Miodek

Prof. Jan Miodek

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

[b]Rz: Jest pan profesor zaprzeczeniem teorii, mówiącej że poważni ludzie nie interesują się sportem. Skąd u pana takie fascynacje?[/b]

[b]Jan Miodek:[/b] Z Górnego Śląska i domu w Tarnowskich Górach. Mój ojciec, nauczyciel m.in. wychowania fizycznego, lubił swoją pracę i sport. Pozwalał grać uczniom w piłkę w szkole, mimo że fussball, tak się na Śląsku mówiło, był tam zabroniony. Sam zresztą przed wojną uprawiał futbol wyczynowo, chociaż w niskiej klasie. Moje dzieciństwo upływało na grze z ojcem w piłkę. Był świetny technicznie, miał płaski strzał z obu nóg. Używał swoich ulubionych powiedzonek w rodzaju „bo najważniejsza jest geometria piłkarska”, „polscy trenerzy nie potrafią nauczyć geometrii”. Trochę mnie to śmieszyło, ale byłem w ojca zapatrzony. Oglądałem wraz z nim mecze A i B-klasy w Tarnowskich Górach lub okolicach i to był mój szczęśliwy świat. Moja mama natomiast nienawidziła sportu i miała czasami za złe ojcu, że pokazuje mi jakieś nic niewarte rozrywki. A marzeniem mamy było, żeby syn uczył się w szkole muzycznej. Muzyka i futbol to nie szło w parze. W oczach mamy, nierozważne pomysły taty zmniejszały mi szansę wyjścia na ludzi.

[b]To wszystko działo się w latach pięćdziesiątych?[/b]

Na początku, kiedy nie miałem jeszcze dziesięciu lat. Moim pierwszym wielkim sportowym przeżyciem były igrzyska olimpijskie w Helsinkach, w roku 1952. Walkę bokserską o złoty medal pomiędzy Zygmuntem Chychłą a Siergiejem Szczerbakowem pamiętam doskonale. I słyszę wciąż głos wspaniałego sprawozdawcy radiowego Witolda Dobrowolskiego, jednego z najlepszych, jakich w życiu słyszałem. Ale ponieważ był to Górny Śląsk, miłość ojca, a więc i moja skupiała się na piłce nożnej. Nie było telewizji, filmu w sensie rozbudowanego repertuaru. Kto był w tej sytuacji sportowym bogiem numer 1? Oczywiście Gerard Cieślik, a że grał w Ruchu Chorzów, to gdzieś w roku 1951 - 52 stałem się miłośnikiem tego klubu i kibicuję mu do dziś.

[b]Ale Ruch nie raz wystawiał miłość pana na ciężkie próby...[/b]

To jest magia i urok pierwszego uczucia. W roku 1954 miałem już osiem lat. Któregoś dnia kochany tata powiedział: synku, muszę ci przyjemność zrobić. Pojedziemy na prawdziwy mecz do Chorzowa. Grała Unia Chorzów z CWKS Warszawa, czyli Ruch z Legią. Ale tutaj głos zabrała kochana mamusia, polonistka, nienawidząca piłki nożnej. Dała do zrozumienia, że ojciec wariat zabierze dziecko do Chorzowa i jeszcze je gdzieś zgubi w trzydziestotysięcznym tłumie. Bo tyle osób przychodziło wtedy na mecze. Jak na stadionie usiadło 15 tysięcy, to mówiło się, że publiczność nie dopisała. Więc ta biedna, nadtroskliwa mama, z „Życiem Literackim” pod pachą, towarzyszyła nam do Chorzowa. Tata, chcąc zrobić wszystkim przyjemność, fundnął nam bilety na główną trybunę, tę pod dachem, która jest do dziś. Nie chcę powiedzieć, że to była połowa poborów, ale bardzo poważny wydatek na pewno.

[b]Harmonia pieniędzy.[/b]

Tak jest. I kiedy już zajęliśmy miejsca, jakaś młoda kobieta spytała mamę, czy nie mogłaby się przesunąć kawałek, to i ona miałaby gdzie usiąść. Ależ proszę uprzejmie, odpowiedziała mama, ale kiedy już wszyscy się usadowili, okazało się, że słup podtrzymujący dach zasłania mamie całe boisko. Kiedy ta dziewczyna zorientowała się w sytuacji i powiedziała do mamy - teraz pani nic nie widzi, mama w ogóle się nie przejęła. Proszę pani - odpowiedziała - gdyby ten mecz interesował kogokolwiek, to byłaby sytuacja dramatyczna. Mnie to zupełnie nie obchodzi. I kiedy cały stadion żył wydarzeniami na boisku, moja mama oddawała się lekturze „Życia Literackiego”. Muszę powiedzieć, że wzbudzała zainteresowanie nie mniejsze niż piłkarze.

[b]Czy tak pan sobie wyobrażał pierwsze spotkanie z Gerardem Cieślikiem?[/b]

Nie tylko o Cieślika chodzi. Znalazłem się w innym świecie. Na mecze w Tarnowskich Górach przychodziło po pięć - siedem tysięcy ludzi. Ale kiedy w Chorzowie trzydziestotysięczny tłum krzyknął, to ja ten ryk wciąż słyszę. Do dziś mam przed oczami żółtą piłkę, tzw. węgierkę. Widzę bramkarza Ruchu Ryszarda Wyrobka w żółtym swetrze i czerwonych spodenkach. Po drugiej stronie boiska w bramce CWKS stał Edward Szymkowiak, Ślązak powołany do wojska. Ruch wygrał 1:0. Ja oczywiście spośród tych 22 graczy widziałem tylko Cieślika. Szymkowiak bronił wszystkie jego strzały, ale raz Cieślik uruchomił główką Henryka Alszera i Ruch wygrał 1:0. To mi wystarczyło do szczęścia. Kiedy mama zobaczyła, że tata jest troskliwym ojcem i, na wszelki wypadek, wychodzi ze mną ze stadionu na pięć minut przed zakończeniem meczu, żeby mnie kibice gdzieś w tłoku nie udusili, pozwalała nam jeździć we dwójkę. Oglądaliśmy więc mecze na całym Śląsku, ale najczęściej w Chorzowie.

[b]Czy Cieślik był też ulubieńcem ojca? [/b]

Tata kochał piłkę, miał sentyment do Ruchu, Cieślika szanował, ale powtarzał mi: Janku, ja nie odbieram Cieślikowi wielkości, jednak jedynym genialnym piłkarzem, jakiego widziałem, był Ernest Wilimowski. Ojciec oglądał go setki razy, a nawet był świadkiem jego meczów w hokeju na lodzie w barwach Dębu Katowice. Uświadomił mi, że przestano o Wilimowskim mówić i pisać z powodów politycznych. Wtedy zacząłem rozumieć, że piłka nożna może być czymś więcej niż tylko trwającym półtorej godziny meczem.

[b]Kiedy pierwszy raz zobaczył pan Stadion Śląski?[/b]

Nie pamiętam w którym to było roku, może w 1957, kiedy poszliśmy z ojcem na zakończenie etapu Wyścigu Pokoju. Były wtedy tak nieprzebrane tłumy, że ojciec musiał mnie wynosić na rękach. Ale to było nic w porównaniu z meczem w roku 1960. Na Stadionie Śląskim brazylijska drużyna FC Santos spotkała się z kadrą PZPN. Bilet kosztował pięćdziesiąt złotych, więc ojciec za dwa zapłacił sto. Warto było, bo dwa lata po mistrzostwach świata w Szwecji, gdzie narodził się Pele, mogliśmy zobaczyć go w Polsce na własne oczy. A wraz z nim innych mistrzów - Coutinho na środku ataku, Zito i Mauro. I myśmy, proszę pana, na ten mecz pojechali. Pamiętam, że kiedy Edward Szymkowiak wspaniale obronił kilka strzałów, to podchodził do niego Pele i poklepywał z uznaniem po ramieniu.

[b]Chronologicznie wcześniejszy był mecz Polski ze Związkiem Radzieckim. Pamięta go pan? [/b]

Jak mógłbym nie pamiętać? Tym bardziej, że obydwie bramki strzelił Jaszynowi Gerard Cieślik. To było 20 października 1957 roku, ale zmogła mnie wtedy angina i słuchałem transmisji Witolda Dobrowolskiego w radiu. Zgadzam się z Kazimierzem Kutzem, też zresztą chorym z miłości do Ruchu, że ten mecz należy do najważniejszych zdarzeń z powojennej historii Polski. Takich, które wywołały ogólnonarodową euforię. To był ten zwycięski mecz, rok po „polskim październiku”. Euforia była podobna jak 21 lat później po wyborze kardynała Karola Wojtyły na papieża, chociaż inna medialnie.

[b]Pamięta pan znakomicie sprawozdawcę radiowego Witolda Dobrowolskiego. Dlatego? [/b]

Na pytanie o największe indywidualności dziennikarstwa sportowego będę za każdym razem wymieniał kwartet: Witold Dobrowolski, Bohdan Tomaszewski, Bogdan Tuszyński i Jan Ciszewski. Proszę zwrócić uwagę, że wszyscy wyrośli z radia. Że radio było środkiem masowego przekazu, które tak cudownie uruchamiało naszą wyobraźnię.To byli wspaniali dziennikarze, ja śmiem twierdzić, że to byli poeci słowa, którzy odpowiednimi konstrukcjami językowymi właśnie tę naszą wyobraźnię uruchamiali. Mógłbym opowiadać przez ileś minut o wietrze w czasie finałowego konkursu rzutu oszczepem na igrzyskach w Melbourne, który Janusz Sidło tak pechowo przegrał z Egilem Danielsenem. Przecież z tego wiatru Bohdan Tomaszewski zrobił wtedy poezję. Podobnie jak z biegu Jerzego Chromika na 3000 metrów z przeszkodami podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie. Pamiętam, jak redaktor Tomaszewski opowiadał o ucieczce Chromika i pościgu Rosjanina Rżyszczyna. Powtarzane słowa: „Chromik ucieka, Rżyszczyn go goni” wypowiadane były w rytmie biegu. To przeszło do historii radia i dziennikarstwa sportowego. Tuszyński genialny był w kolarstwie.

[b]Ale pamięta pan, że Bohdan Tomaszewski po przejściu do telewizji już nie działał na nas tak, jak wtedy, kiedy komentował dla radia. Zgodzi się pan z tym? [/b]

Może dlatego, że ludzie mogli skonfrontować obraz ze słowami. Telewizja stawia przed komentatorem inne warunki. Oczekujemy komentarza do tego co widzimy, a nie do tego, co sobie wyobrażamy. Witold Dobrowolski też zostanie zapamiętany jako dziennikarz radiowy, a nie telewizyjny. Jedynym, któremu się udało, był uczeń Dobrowolskiego - Jan Ciszewski. On mnie wiele razy irytował, ale lubiłem go słuchać, bo wprowadzał wyjątkową atmosferę. Tomaszewskiemu, Tuszyńskiemu i Dobrowolskiemu nie zarzuciłbym żadnych błędów językowych. A Ciszewskiemu wiele. On miał wpadki gramatyczne. Pamiętam, że 8 marca po jakimś zwycięskim meczu polskich hokeistów Ciszewski powiedział: „Czyż nasi chłopcy mogli sprawić większą radość swoim żoną, matką, wszystkim kobietą?” Powiedział tak, bo bał się wymowy typu chodzom, robiom, słyszom. Bramkarz zrobił pół metra do przodu, a on już krzyczał: „coś niesamowitego, pusta bramka!”. Źle akcentował wyrazy. Ale kto tak robił atmosferę jak on.

[b]Może przede wszystkim o to chodzi w komentarzu sprawozdawcy sportowego, a wpadki językowe są nieuniknione.[/b]

A co jest kluczem do sukcesu Jerzego Waldorffa, Bogusława Kaczyńskiego, Lucjana Kydryńskiego czy profesora Władysława Bartoszewskiego? Uczucie, emocje, które wkładają w swoje słowa. Tam, gdzie jest beznamiętność, tam jest nuda. To jest też wskazówka dla dziennikarzy.

[b]Pana też lubimy pana słuchać, bo mówi pan fascynująco o rzeczach, zdawałoby się niezbyt frapujących.[/b]

Może mówię czasem też na pograniczu kiczu, ponieważ jestem egzaltowany i czasami się zapędzę. Niedawno powiedziałem na wykładzie, że w koniugacji żeńskiej, w formach wywiedzionych od „idzie” też była spółgłoska d. Tak, jak szedłem, poszedłem, kobiety mówiły kiedyś poszdłam, wyszdłam, doszdłam. To mnie się chciało ekspresyjnie powiedzieć: kobiety też kiedyś miały d. Pierwszaki nie ośmieliły się wybuchnąć śmiechem, ale kiedy wypaliłem: ale mi się fajnie powiedziało, dopiero się odważyły. Konstrukcja Tomaszewskiego była taka sama: Dokąd zmierzasz polska lekka atletyko?! I moja mama mówiła: rzeczywiście, nie ma ważniejszego problemu życiowego. To jest poetyka Chromika uciekającego przed Rżyszczynem, wiatru unoszącego najpierw Wojciecha Fortunę, a teraz Adama Małysza i tak dalej.

[b]Wymienia pan nazwiska czterech wybitnych komentatorów, którzy kariery mają za sobą. Czy pan chce w ten sposób gloryfikować przeszłość? Jak pański ojciec, który przeciwstawiał Cieślikowi Wilimowskiego? A pan mówi - Lato tak, ale najlepszy jest Cieślik. Wszystko co najlepsze w dziennikarstwie należy do historii?[/b]

Nie, proszę pana. Mówię tak, bo wymienieni z nazwiska dziennikarze byli bohaterami mojej młodości. To jest w psychice każdego z nas. To, co było w dzieciństwie i młodości, jest najlepsze. My to idealizujemy. Ale pragnę koniecznie dowartościować dziennikarzy, mających dziś po 30 - 40 lat. Oni są świetnie przygotowani do zawodu. Tyle że, ten zawód się zmienił. Dziś młody dziennikarz korzysta z innych instrumentów, komentatorzy przerzucają się informacjami o cenach zawodników lub innymi, niemającymi większego znaczenia. To są sprawozdawcze znaki czasu. Nie ma miejsca na poetykę, a szkoda.

[b]W słowie pisanym jest podobnie. Do tego dochodzi opisywanie futbolu zwrotami w rodzaju: z boiska wiało nudą, mecz miał dwa oblicza, Smolarek ma oczy dookoła głowy, słupek wyręczył bramkarza albo w sukurs przyszła mu poprzeczka. A w telewizji słyszę, że ktoś ma podanie no look pass...[/b]

Mój Boże, a co to takiego?

[b]Coś, co pan dobrze zna. Jeśli zawodnik mający piłkę biegnie w prawo i tam patrzy, a podaje w lewo, to jest właśnie no look pass. Dziwię się, że pan tego nie wie. To jest równie ważne, jak przegranie akcji przez obrońcę, czyli wycofanie piłki do obrońcy, aby mógł rozpocząć akcję.[/b]

To rzeczywiście interesujące. Ale język polski dominuje, chociaż coraz częściej używa się słów angielskich. Można to robić, jednak bez przesady. Niektóre słowa i zwroty angielskie weszły do języka sportu i często nawet trudno znaleźć ich polskie zamienniki. Aut jest autem. Mamy forhendy, bekhendy i sety. Nie jestem przeciwnikiem używania zwrotów obcych, pod warunkiem że nie będziemy ich nadużywać. Dziennikarz może w swoim sprawozdaniu napisać ofsajd zamiast spalony czy golkiper zamiast bramkarz. Ale wystarczy, jeśli to zrobi raz. Nie można też popadać w przesadę. Kiedy słyszę od komentatora telewizyjnego o walce nie Dawida, ale Dejwida z Goliatem, to nie wiem co myśleć, bo to nie tylko sprawa języka, ale i wiedzy ogólnej.

[b]Zdarza mi się, że dzwoni młody człowiek, mówiąc, że jest z agencji, przygotowującej sportowy event (zawsze wielki), zaprasza więc na lunch, żeby porozmawiać o targecie. Nie przyjmuję takich zaproszeń, ale może powinienem, żeby poznać język. [/b]

Niedawno brałem udział w jury konkursu krasomówczego, który rozpoczynał się od odczytania tzw. prawniczych casusów. Po zakończeniu jeden ze studentów powiedział mi: no, w tym roku „kejsy” były atrakcyjne. Z casusa zrobił case. Nie wierzę, żeby profesorzy prawa mówili na zajęciach o „kejsach”. To jest znak czasu. W sporcie to są „tajmingi”, ”pleymejkerzy”, ale nie mogę powiedzieć, żeby nas zalewała fala angielszczyzny. No, słyszę czasami od Małysza, że ma power, chociaż częściej niestety nie ma pałera. To jest też ulubione słowo z graffiti: King Power, Śląsk Power itd.

[b]Jak pan ocenia nazwy polskich klubów, zmieniające się wraz ze zmianą sponsora? [/b]

Błagam, walczcie z tym! Przecież kibic czasami nie może się zorientować, jak się nazywa jego klub. Jakieś skróty PZWGB, KKPR czy nie wiadomo co. To już lepiej pisać Lublin, Częstochowa. Przynajmniej dzięki temu będzie się można zorientować, o kogo chodzi. Skąd ja mam wiedzieć z jakiego miasta pochodzi Zepter czy jakiś inny sponsor, który wprowadził do historycznej nazwy klubu swoją, albo nawet starą nazwę przekreślił. Ja wiem, że sponsorzy i właściciele życzą sobie umieszczania takich nazw, ale walczcie z tym.

[b]Czy właściciel nazwiska ma prawo decydować o tym jak się ono odmienia? Grzegorz Lato nie życzy sobie odmiany.[/b]

Chce decydować, a nie ma prawa. Odpowiadam słowami wybitnego lwowskiego a po wojnie wrocławskiego matematyka Hugona Steinhausa, który słynął także z tego, że pisał cudowne aforyzmy: Jesteś właścicielem mianownika liczby pojedyńczej swojego nazwiska, jego formy graficznej. Nie może ktoś, kto się nazywa Ziobro, Mleczko, Sidło czy Lato powiedzieć, że sobie nie życzy odmiany swojego nazwiska. Ziobro - Ziobry, Mleczko - Mleczce, Lato - Lacie, Laty. Proszę o tym powiedzieć panu Grzegorzowi.

[b]Czy mógłby pan profesor powiedzieć na zakończenie, w którym roku polscy piłkarze brali udział w mistrzostwach Europy? W roku dwa tysiące ósmym czy dwutysięcznym ósmym? [/b]

W dwa tysiące ósmym. Reguła mówi, że postać liczebnika porządkowego nadajemy dziesiątkom i jednościom. Ludzie będą mówić w dwutysięcznym ósmym czy dwutysięcznym dziewiątym jeszcze przez jedenaście lat, do roku 2020. Dopiero jak się zacznie 2021 to nikomu nie przyjdzie do głowy mówić w dwutysięcznym dwudziestym pierwszym. Chodzi też o krótkość formy. Ludzie lubią ułatwiać sobie życie.

[b]Rz: Jest pan profesor zaprzeczeniem teorii, mówiącej że poważni ludzie nie interesują się sportem. Skąd u pana takie fascynacje?[/b]

[b]Jan Miodek:[/b] Z Górnego Śląska i domu w Tarnowskich Górach. Mój ojciec, nauczyciel m.in. wychowania fizycznego, lubił swoją pracę i sport. Pozwalał grać uczniom w piłkę w szkole, mimo że fussball, tak się na Śląsku mówiło, był tam zabroniony. Sam zresztą przed wojną uprawiał futbol wyczynowo, chociaż w niskiej klasie. Moje dzieciństwo upływało na grze z ojcem w piłkę. Był świetny technicznie, miał płaski strzał z obu nóg. Używał swoich ulubionych powiedzonek w rodzaju „bo najważniejsza jest geometria piłkarska”, „polscy trenerzy nie potrafią nauczyć geometrii”. Trochę mnie to śmieszyło, ale byłem w ojca zapatrzony. Oglądałem wraz z nim mecze A i B-klasy w Tarnowskich Górach lub okolicach i to był mój szczęśliwy świat. Moja mama natomiast nienawidziła sportu i miała czasami za złe ojcu, że pokazuje mi jakieś nic niewarte rozrywki. A marzeniem mamy było, żeby syn uczył się w szkole muzycznej. Muzyka i futbol to nie szło w parze. W oczach mamy, nierozważne pomysły taty zmniejszały mi szansę wyjścia na ludzi.

Pozostało 92% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy