[b]Znika pani ze świata muzyki na pięć lat, a teraz objawia się jako wokalistka tanecznego popu. Co się z panią stało?[/b]
[b]Agnieszka Chylińska:[/b] Rozumiem, że to szok, ale zmianę przechodziłam stopniowo, teraz widać efekt. Najpierw konfrontowałam się sama ze sobą. Zamknęłam się w domu na cztery lata. Oczywiście bezpośrednią przyczyną była ciąża i narodziny syna, ale ten czas okazał się dla mnie zbawienny. Bardzo przeżyłam niepowodzenie solowej płyty “Winna”. Nie rozumiałam, dlaczego była tak krytykowana, skoro nagrywając ją, starałam się podtrzymywać rockową pochodnię po rozpadzie O.N.A. Okazało się, że to nie wystarczy, bo fani oczekują, że pozostanę identyczną rockową ikoną, jaką byłam w zespole. To przypomina kult świętych, tylko święci są w lepszej sytuacji, bo nie żyją – są niejako zahibernowani. A ja jestem w ruchu. I poczułam, że muszę zdjąć rock’n’rollową skórę. Pójść dalej.
[b]A więc to koniec ostrej Chylińskiej?[/b]
Rock’n’rollem powinny się zajmować dziewczyny, które nie rodziły, nie mają zobowiązań. Wtedy ich bunt jest szczery, organiczny. Wałęsają się między imprezą a pierwszą miłością i to jest esencja rock’n’rolla. Ja już nie umiem znaleźć w sobie powodów do buntu. Dlatego z politowaniem patrzę na kurioza w rodzaju Ozzy’ego Osbourne’a, który wciąż musi udawać krokodyla. Ludzie nienawidzą zmian, a idole stają się ofiarami miłości fanów – od Michaela Jacksona po polskie wokalistki. Z jagnięcą uległością dają się prowadzić i trzymać w szufladach.
[b]A płyta z muzyką klubową jest pani deklaracją niepodległości?[/b]