Dyskusje o systemie podatkowym w Polsce nie ustają, a mimo to nie ma satysfakcjonującej poprawy. Nie sprzyjają temu kolejne jego zmiany. Narasta za to galimatias podatkowy. Rząd zapowiada wzrost stawek podatkowych i rent – po ich niedawnym obniżeniu. Istna wańka-wstańka.
Podatki wyznaczają możliwości finansowania wydatków publicznych, a zatem i zobowiązań państwa zadeklarowanych w rządowych programach rozwoju społecznego i gospodarczego. Trudno w dającej się przewidzieć przyszłości zakładać, że skala tych zobowiązań będzie się mogła radykalnie zmniejszyć. Narastają bowiem turbulencje społeczno-gospodarcze oraz rośnie skala coraz trudniejszych do rozwiązania, splątanych niemalże jak węzeł gordyjski problemów demograficznych, infrastrukturalnych, ekologicznych, zdrowotnych czy ochrony dziedzictwa narodowego.
Zatem należy się liczyć ze wzrostem wydatków publicznych. Jeśli tak, to nie sposób wykluczyć potrzeby wzrostu podatków – i raczej trudno tego uniknąć. Ale zanim sięgnie się po tak dotkliwe dla podatników rozwiązanie, należałoby zadbać, żeby najpierw (a przynajmniej równolegle) wykorzystywać inne mniej bolesne dla podatników i gospodarki formy racjonalizacji systemu podatkowego Gołym okiem widać, że to się wciąż nie udaje.
W obecnych warunkach ciężar opodatkowania przesuwa się coraz bardziej z przedsiębiorstw na osoby fizyczne. Nie bierze się w dostatecznym stopniu pod uwagę faktu, że zglobalizowane przedsiębiorstwa mają coraz więcej możliwości gry podatkowej i unikania płacenia podatków, zwłaszcza podatku dochodowego (CIT).
Sprzyjają temu też zmiany w rachunkowości, m.in. centralizacja rachunkowości w spółkach matkach i ograniczanie jej do niezbędnych dekretacji księgowych w spółkach córkach. To z kolei sprzyja rachunkowości agresywnej (określanej, nie całkiem poprawnie, mianem rachunkowości kreatywnej).