Faktycznie, jestem dość mocno zaangażowany w szerzenie idei jakości. Prowadzę od 13 lat konserwatorium na ten temat.
Kiedy można powiedzieć, że coś ma dobrą jakość?
Bez względu na branżę jakość mierzy się stopniem spełnienia oczekiwań klienta. Klient, który kupuje np. słodycze przemysłowe, oczekuje przede wszystkim trwałości produktu. Czas, jaki na skutek różnych procesów musi upłynąć od momentu produkcji do momentu trafienia na stół, to zazwyczaj kilka miesięcy. Ale gdy klient przychodzi do cukiernika po wyrób nieprzemysłowy, to oczekuje czegoś, co jest bardzo świeże i godzi się z tym, że po dwóch czy trzech dniach ciasteczko takie będzie już suche. Pączek jest naprawdę smaczny tylko w tym dniu, w którym wyszedł z pieca. Następnego jest zdatny do jedzenia, ale nie ma już tej wartości handlowej. Pączki, które nie zostały w kilka godzin po wypieczeniu sprzedane, oddajemy rozmaitym instytucjom charytatywnym.
Istniała jedna kawiarnia Blikle, przy Nowym Świecie w Warszawie. Teraz jest ich w stolicy 12. Dziewięć w innych miastach. Można pogodzić ręczną produkcję i jej wysoką jakość z niemal sieciową działalnością?
Mamy faktycznie dziesięć cukierni, dwa sklepy delikatesowe i trzy kawiarnie, miejsca poza Warszawą to franczyza. Więc to chyba jeszcze nie jest sieć. Coffee Heaven czy W Biegu Cafe mają po kilkadziesiąt kawiarni. Utrzymanie ręcznej produkcji nawet na naszą „minisieciową" skalę nie jest łatwe, ale się udaje. Mamy w stolicy bardzo dużą pracownię produkcyjną – przy kilkunastu stołach pracuje ok. 60 cukierników. Metodami jak za mojego dziadka. Piec jest tylko inny, obrotowy. Ale to, co najistotniejsze dla ręcznej produkcji, fakt, że cukiernik każdą partię robi na smak, jest zachowane. Blikle dużą sieciówką nigdy nie będzie. Piąte pokolenie, które przejęło prowadzenie firmy, takich planów nie ma.
Pana dziadek uczył się swojego fachu już w wieku 14 lat. Pan też po studiach uzyskał tytuł czeladnika, a potem mistrza cukierniczego. Dziś chyba nie trzeba spełniać takich warunków, by zaistnieć w branży?