Cieszono się też w siedzibie MSZ w alei Szucha, gdzie urzęduje zespół przygotowujący polskie przewodnictwo w UE. W każdej rozmowie polscy dyplomaci zaznaczali: „Niech to się tylko skończy do lipca". Istnieje teraz większa szansa, że przez najbliższe pół roku przywódcy Unii Europejskiej będą mieli czas i energię, żeby zająć się czymś innym niż kłopoty bankruta z Południa.
Czarny sen polskiej prezydencji to przegrane głosowanie w Atenach i ciągnące się przez kolejne tygodnie i miesiące wewnątrzunijne kłótnie i przygotowywanie kolejnych planów ratunkowych. To byłby fatalny scenariusz dla Polski. Po pierwsze, Polska – mimo że formalnie na czele UE – w ogóle nie brałaby udziału w najważniejszych wydarzeniach w Unii. Nie jesteśmy nawet w strefie euro, nie dajemy pieniędzy, nie mamy nic do powiedzenia. I nawet polski tancerz ludowy ze świetnego filmiku promocyjnego Tomasza Bagińskiego nic by swoim optymizmem nie pomógł. Po drugie, nikt nie miałby głowy do zajmowania się priorytetami polskiego przewodnictwa. Rząd chce przypomnieć, że u podstaw sukcesu wspólnej Europy leży wspólny rynek, który ciągle nie działa sprawnie. Umiejętnie naoliwione mechanizmy tego silnika mogą wyzwolić nową energię i zwiększyć europejski dochód narodowy. Ale do tego potrzebny jest trochę bardziej optymistyczny nastrój, a nie tylko myślenie o łataniu starych dziur i obronie narodowych rynków przed kryzysem.
Kryzys grecki został więc szczęśliwie dla Polski zażegnany. Chwilowo oczywiście, bo z dużym prawdopodobieństwem dyskusja o niewypłacalności Grecji wróci w 2012 czy 2013 roku. Ale wtedy to już nie będzie wizerunkowy ból głowy Polaków. Wszystko wskazuje też na to, że przez najbliższe miesiące programy Portugalii i Grecji będą realizowane zgodnie z planem, a kolejne potencjalne ofiary – Hiszpania czy Włochy – zyskają chwilę wytchnienia.
To nie oznacza jednak, że Polskę czekają same łatwe, niekryzysowe tematy. Już w najbliższych tygodniach nastąpi sprawdzenie polskich talentów dyplomatycznych w rozgrywce między unijną Radą (której Polska będzie przewodzić) a europarlamentem o tzw. sześciopak. Jest to zestaw sześciu wielkich aktów legislacyjnych, które mają usprawnić zarządzanie gospodarcze w UE i zapobiec w przyszłości powtórkom z greckiego kryzysu. Węgierskiej prezydencji nie udało się doprowadzić do porozumienia i teraz ciężar wypracowania kompromisu spada na Polskę. Nie jest to łatwe, bo kwestie sporne obejmują nie tylko prestiżowe żądania PE, jak możliwość przesłuchiwania narodowych ministrów finansów, ale też całkiem merytoryczne, jak np. stopień automatyzmu sankcji nakładanych na łamiących zasady zdrowego gospodarowania. Tutaj akurat żądania PE są zgodne z propozycją Komisji Europejskiej i Europejskiego Banku Centralnego, a więc instytucji apolitycznych.