Żądania płacowe różnych grup zawodowych nabierają rozpędu. Skala roszczeń waha się od 200 zł do 1,5 tys. zł dla jednego zatrudnionego. Gdyby wszystkie miały zostać spełnione, potrzeba by było ok. 13,7 mld zł.W projekcie tegorocznego budżetu zagwarantowano wzrost płac o blisko 10 proc. dla sfery budżetowej, wliczając w to skutki obniżenia składki rentowej. Okazało się jednak, że dla części zainteresowanych jest to zaledwie 50 – 100 zł miesięcznie. Żądania znów odżyły, tym bardziej że bezpośrednie negocjacje z pracodawcami nie przynoszą rezultatu.
W piątek do Warszawy przyjechali nauczyciele demonstrować przed siedzibą premiera. W sprawach płac są nieugięci, oczekują zwiększenia nakładów na ten cel o 3 mld zł. – Pieniądze leżą w funduszu MEN przeznaczonym na badania, który zapewne nie jest wykorzystywany w całości, a także w funduszu pracy – mówi przewodniczącego Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz.
Gorzej z odpowiedzią na pytanie, skąd wziąć pieniądze dla pozostałych protestujących. Wzrostu wynagrodzeń domagają się przecież także pielęgniarki. Jeśli nie dostaną 500 zł więcej, zapowiadają, że będą odchodzić od łóżek pacjentów.
Największe oczekiwania związane ze wzrostem pensji mają lekarze. Po nich rękę po duże pieniądze wyciągają nauczyciele i pielęgniarki. Zdaniem ekonomistów fala protestów i roszczeń nasili się na wiosnę.
Protestują już celnicy, a wkrótce mogą do nich dołączyć pracownicy skarbówki. Żądają 1,5 tys. zł podwyżki i nie mają zamiaru obniżać roszczeń, zwłaszcza że obecnie najniższa pensja wynosi tam 980 zł. Trochę lepiej sytuacja wygląda w przypadku pracowników państwowych przedsiębiorstw. Jerzy Kędzierski, przewodniczący Federacji Związków Zawodowych Pracowników PKP, uważa, że powinni uzyskać porozumienie przy 10-procentowych podwyżkach.