Budowę swego wielkoszlemowego pomnika zatrzymał we wrześniu 2008 roku na piątym zwycięstwie w US Open. Kilka tygodni wcześniej przestał być numerem 1 w rankingu ATP. Przez dwa lata nie potrafił wygrać turnieju z prestiżowego cyklu Masters. Dopiero niedawno w Madrycie przerwał zły czas, a w finale pokonał samego Rafaela Nadala, swoje tenisowe przekleństwo. Bilans 2009 roku przed trwającym właśnie Wielkim Szlemem w Paryżu miał taki: siedem turniejów, 26 meczów, sześć porażek, po dwie z Andym Murrayem i Novakiem Djokoviciem, po jednej z Nadalem i Stanislasem Wawrinką. Zwycięstwo, jeden przegrany finał, cztery porażki w półfinałach oraz bardzo nieudany mecz trzeciej rundy. To nie jest bilans godny sportowca, który jeszcze niedawno uchodził za uosobienie tenisowej perfekcji.
Młodzi przestali się go bać. Zatracił niezwykłą umiejętność dostosowania się do stylu gry przeciwnika. Po latach czarowania na korcie znalazł się w sytuacji sobie nieznanej. Jak bańka mydlana prysnęła magia tenisisty niezwyciężonego.
Można się spierać, kiedy stracił aurę tenisowego półboga. Jedni mówią, że wrócił między śmiertelników na początku 2008 roku, gdy bez powodzenia walczył z rywalami i mononukleozą, chorobą coraz częściej kojarzącą się z wyczynowym sportem (przed Federerem cierpieli na nią m.in. Justine Henin i Mario Ancić). Drudzy jako punkt zwrotny wymieniają przegrany z Nadalem niezwykły finał ostatniego Wimbledonu. Mecz, po którym Federer przestał być panem trawiastych kortów i powiedział przez łzy: – Ta porażka mnie zabija...
Stał się Federerem, jakiego nie znaliśmy. Sfrustrowanym, zamykającym się w sobie, nerwowym, czasem zadziwiająco bezradnym, niepewnym siebie i swojego tenisa. W słowach wciąż miał nadzieję na lepsze czasy, ale impulsywne gesty i reakcje mówiły co innego. Nie potrafił znaleźć sposobu na wygrywanie z trójką najważniejszych rywali rządzących światowym tenisem: z Nadalem, Murrayem i Djokoviciem.
Kiedyś płakał z radości. Teraz nie dziwią jego łzy rozpaczy i to, że niedawny wzór dobrych manier ze złości łamie na korcie rakietę, jak podczas tegorocznego meczu w Miami z Djokoviciem. To tam oświadczył ku zdumieniu wszystkich: – Dzięki Bogu, skończył się sezon na kortach twardych. Przenoszę się na korty ziemne. To nowy rozdział.