Kontrakty terminowe to jeden ze sztandarowych produktów prywatyzowanej właśnie warszawskiej giełdy. Jak wynika z prospektu emisyjnego, w I półroczu handel instrumentami pochodnymi (obok kontraktów zaliczają się do nich także opcje) przyniósł GPW ponad jedną czwartą całych przychodów z tytułu obrotu.
Tradycyjnie uwaga inwestorów koncentruje się na najbardziej popularnych kontraktach terminowych na WIG20. Na rynku tym regularnie w ostatnich latach padają rekordy aktywności graczy.
W tym roku niemal nie zdarzyło się, by tzw. liczba otwartych pozycji (obrazuje ona, ile kontraktów jest zawartych w danej chwili między inwestorami) spadła poniżej 100 tys. (teraz znów przekracza ten próg). Dla porównania, w ub.r. średnio wynosiła ok. 90 tys., a w 2008 r. – 73 tys.
Paradoksalnie kryzys finansowy na światowych rynkach nie zaszkodził, a wręcz pomógł popularności kontraktów terminowych. Stało się tak głównie dzięki temu, że instrumenty te umożliwiają inwestorom zarabianie nie tylko w czasie hossy, ale także, kiedy kursy akcji idą w dół. Wynika to stąd, że kontrakt zawierany jest zawsze między dwiema stronami, z których jedna (otwierająca tzw. długą pozycję) obstawia zwyżkę kursów, a druga – ich spadek (otwiera krótką pozycję).
[wyimek]300 mln zł na tyle można szacować kwotę zaangażowaną w kontrakty[/wyimek]