W Holandii czy Wielkiej Brytanii ponad 40 proc. rad to przedstawiciele innych państw, w krajach południa jest ich znacznie mniej.
Podobna pozioma linia dzieli Europę, jeśli chodzi o udział kobiet w radach. W Szwecji i Finlandii jest ich ponad 20 proc., a w Portugalii czy Włoszech ok. 3 proc. Ale ten uśredniony obraz pokazuje, że to co dobre, jest na razie w deficycie zarządzania korporacyjnego. Badania pokazują, że lepiej są zarządzane spółki, gdzie rady są bardziej różnorodne pod każdym względem. Pomaga udział kobiet, obcokrajowców (w firmach ze strategią międzynarodową), osób z różnym doświadczeniem zawodowym, nowo przybyłych.
Nie mówimy oczywiście o jakiejkolwiek kobiecie pochodzącej z innego kraju i bez praktyki w biznesie. Chodzi po prostu o wyjście poza zaklęty krąg tradycyjnych kandydatów do rady.
Jak mówią w Komisji Europejskiej typowa rada nadzorcza składa się z mężczyzn po pięćdziesiątce, z tego samego środowiska, z podobnym doświadczeniem, często dobrze zaznajomionych z zarządem i spotykających się w różnych spółkach. Co gorsza, w wielu spółkach, co oznacza, że nie mają faktycznie czasu na właściwy nadzór nad pojedynczymi firmami.
Gdy przychodzi niespodziewana sytuacja, nie ma tam osób, które zareagowałaby w sposób niekonwencjonalny. Na przykład w radzie BP nie było żadnego Amerykanina, co w istotny sposób wpłynęło na fatalną reakcję na kryzys po wybuchu na platformie naftowej w Zatoce Meksykańskiej.