Minister finansów powtarza, że jesteśmy zieloną wyspą i jak na taką wyspę przystało również finanse mamy w znośnym stanie. Nawet jeśli deficyt jest obecnie zbyt wysoki, wystarczy spokojne przyhamowanie wydatków za pomocą reguły wydatkowej, a w ciągu dwóch lat sytuacja radykalnie się poprawi.
Z kolei część szczególnie krytycznie nastawionych wobec rządu ekonomistów twierdzi, że właściwie jesteśmy już świadkami nieuniknionej katastrofy polskich finansów publicznych. A dołączenie naszego kraju do Grecji, Irlandii i Portugalii jest już tylko kwestią niedługiego czasu.
Przeciętny Polak ma prawo czuć się nieco zagubiony. Z jednej strony bombardowany jest niepokojącymi informacjami o lawinowo rosnącym długu publicznym. Z drugiej zaś widzi, że ani złoty się nie osłabia, ani nie wzrastają znacząco stopy procentowe, których żąda udzielający mu kredytu bank. Ekonomiści skaczą sobie do oczu, toczą zażarte spory i snują kasandryczne wizje, ale w porównaniu z sytuacją sprzed dwóch lat rynek finansowy znaczne się uspokoił.
Problem w tym, że zarówno minister finansów, jak krytykujący go ekonomiści mają przekonujące argumenty na podparcie swojego stanowiska. Nie ma wątpliwości, że wzrost długu publicznego do 55 proc. PKB jest niezwykle szybki i wygląda bardzo groźnie – gdyby miał nadal być kontynuowany. Nie ma też co ukrywać, że działania podjęte przez rząd w celu przeciwdziałania temu zjawisku są jak dotąd bardzo słabe. Ekonomiści rzucają jak z rękawa propozycjami radykalnych cięć wydatków. I nie ma wątpliwości, że minister finansów nie bardzo ma ochotę pójść za ich radą.
Logika rozumowania rządu jest inna. Zakłada, że większość społeczeństwa jest niechętna gwałtownym cięciom wydatków publicznych (a raczej każdy jest ich zwolennikiem, ale tylko pod warunkiem, że w najmniejszym nawet stopniu nie dotkną jego samego). W takiej sytuacji podejmowanie ambitnego programu oszczędnościowego kilka miesięcy przed wyborami byłoby politycznym samobójstwem. Zwłaszcza że choć dług publiczny rośnie w Polsce zbyt szybko, nie osiągnął jeszcze poziomu, który groziłby nam prawdziwymi kłopotami.