Gdy zimą 2010 roku Główny Urząd Statystyczny ogłosił, że nasza gospodarka rozwijała się w kryzysowym 2009 roku w tempie 1,7 proc., rząd miał powody do dumy. Premier Donald Tusk w siedzibie warszawskiej giełdy na tle czerwonej mapy Europy z jedną zieloną wyspą oznaczającą Polskę ogłosił sukces. I rzeczywiście tak było. Mimo że jeszcze w 2008 roku osiągnęliśmy tempo wzrostu na poziomie 5,1 proc., to po upadku Lehman Brothers każdy wynik ponad 0 był powodem do dumy.
– Jesteśmy jedyną gospodarką w Unii Europejskiej na plusie, a osiągnięty wynik jest lepszy, niż spodziewali się jeszcze do niedawna najwięksi optymiści – mówił wówczas premier Donald Tusk na giełdzie.
Rzeczywiście, gdy rząd na początku 2009 roku zweryfikował prognozy wzrostu z wcześniejszych 4,8 proc. właśnie do 1,7 proc. PKB, nikt w osiągnięcie tak dobrego wyniku nie wierzył. Znaleźli się nawet tacy analitycy, którzy byli przekonani, że Polska również – tak jak pozostałe kraje Wspólnoty – nie zdoła uniknąć recesji.
Danske Bank prognozował, że nasza gospodarka skurczy się w 2009 roku o 0,5 proc. Później przebił go BNP Paribas, obniżając prognozę do minus 1,8 proc. Podobnie nastawiona była także Komisja Europejska, ogłaszając wynik na poziomie minus 1,4 proc. PKB. Okazało się jednak, że Polacy, w których kieszeniach znalazło się więcej pieniędzy dzięki obniżce podatków i składki rentowej, nie stracili ochoty na zakupy i chętnie wydawali pieniądze na towary i usługi. Dynamika konsumpcji osłabiła się, ale pozostała dodatnia – w całym 2009 roku odnotowaliśmy wynik na poziomie 2,3 proc. Bardzo dobre okazały się też wyniki budownictwa (zwiększyły się o 4,7 proc.) oraz usług rynkowych (2,5 proc. w górę). Istotnym czynnikiem wspierającym polski wzrost gospodarczy w 2009 r. były także transfery unijne, które umożliwiły utrzymanie wzrostu inwestycji publicznych.
Paradoksalnie jednak to, co uchroniło nas przed recesją, pchnęło nas w deficyt.