Zdaniem Andrzeja Starmacha, kolekcjonera, właściciela jednej z najlepszych galerii sztuki współczesnej Starmach Gallery, na naszym rynku bardziej brakuje dzieł wybitnych niż chętnych do wyłożenia pieniędzy. Najlepiej sprzedają się prace klasyków. Klientów przyciągają uznane nazwiska. Za ich dokonania gotowi są sporo płacić. Wysoka cena jest jakby przypieczętowaniem wartości dzieła.
– Dobra praca Tadeusza Dominika, Edwarda Dwurnika, Jacka Sienickiego, Tadeusza Brzozowskiego, wszystkie po kilkadziesiąt tysięcy złotych, zawsze znajdą odbiorcę. Najgorzej sprzedaje się twórczość średniego pokolenia. Prace te kosztują około 6 – 8 tys. zł. Młodych kupują młodzi duchem albo ci, którzy myślą przede wszystkim o przyszłym zarobku. Trzeba wyłożyć 1 – 3 tys. zł, tak więc ryzyko jest stosunkowo niewielkie – mówi Dominika Czarnecka z krakowskiej Galerii Artemis.
Coraz częściej sztuka postrzegana jest jako alternatywny sposób lokowania pieniędzy. Należy jednak pamiętać, że jest to inwestycja długoterminowa. Nikt odpowiedzialny nie zagwarantuje zwyżki ceny.
Przedstawiciele galerii zgodnie mówią, że pytania o wzrost wartości konkretnego obrazu np. w ciągu kilku lat są irytujące. Ich zdaniem w naszym kraju ciągle nie ma odpowiedniego podejścia do kolekcjonowania. Obrazy kupuje się albo dla dekoracji, albo właśnie w celach inwestycyjnych.
Bariera 100 tysięcy zł
– Ci, którzy przed laty nabyli „Obrazy telewizyjne" Wojciecha Fangora, na pewno tego nie żałują. Teraz ceny zaczynają się od 200 tys. zł – mówi Stefan Szydłowski, właściciel Galerii Stefan Szydłowski.