Prezes UKE
oraz decydenci nadający kształt polityce rynku telekomunikacyjnego stają przed bardzo ważnym, pozornie trudnym, wyborem. Czy postawić na dynamiczny i konkurencyjny rozwój nowoczesnej infrastruktury, który w długoterminowej perspektywie przyniesie potężne korzyści dla klientów oraz dla całej gospodarki (która, jak wiemy, w coraz większym stopniu jest uzależniona od internetu)? Czy też przyjąć postawę konserwatywną i próbować wracać do pomysłów, które - w moim odczuciu - przypominają rozwiązania już testowane w poprzednich przetargach na częstotliwości? Ich efektem był brak nowej infrastruktury telekomunikacyjnej, uszczuplenie dochodów budżetu państwa i strata wielu lat rozwoju rynku.
Mówiliśmy wielokrotnie, że takie właśnie mogą być efekty przyjęcia błędnych celów i założeń przed przetargami. I dotychczas za każdym razem tak się – niestety - działo. Oprócz kancelarii prawnych, działających niespodziewanie jako przedsiębiorstwa telekomunikacyjne, stracili na tym wszyscy. W tym również klienci, którzy nie otrzymali w deklarowanych terminach usług obiecywanych przez nowych „operatorów".
Dodatkowym, negatywnym efektem tego rodzaju polityki regulacyjnej było skoncentrowanie dużej ilości zasobów częstotliwości (prawie 50 proc. wszystkich najważniejszych pasm częstotliwości obecnie używanych przez operatorów w Polsce) w rękach jednej grupy kapitałowej. Tym samym ograniczenie możliwości konkurowania w oparciu o zasoby częstotliwości w obszarze szybkiego, mobilnego internetu.
Przypominając te zagadnienia nie mam satysfakcji, że przewidywaliśmy taki przebieg wypadków. Przywołuję te wydarzenia, aby uświadomić jeszcze raz wszystkim interesariuszom po stronie rządu i administracji państwowej, że kolejny przetarg oparty na podobnych zasadach przyniesie korzyści tylko inwestorom finansowym szukającym szybkiego zysku i z całą pewnością zakończy się kolejną porażką dla społeczeństwa cyfrowego.