„Laoda", czyli „wielki szefie" – tak w pekińskich biurach firmy Didi, zajmującej się organizowaniem klientom transportu, niektórzy pracownicy zwracają się do Chenga Wei, jej założyciela i dyrektora. Inni używają jego angielskiej ksywki: Will. Niedawno świat poznał Willa jako „Uber Slayera", czyli pogromcę Ubera. Inaczej mówiąc – jako przedsiębiorcę, któremu udało się zastopować niepowstrzymany dotąd rozwój najbogatszego i najbardziej agresywnego start-upu od czasów, kiedy Bill Gates kierował Microsoftem.

W sierpniu tego roku, po półtorarocznej walce, która kosztowała Ubera wiele miliardów dolarów, amerykańska firma zgodziła się zrezygnować z ekspansji w Chinach i wycofać stamtąd swoją markę. W zamian Uber dostał 17,7 proc. udziałów w spółce Didi oraz 1 mld dol. w gotówce i ocalił twarz (umowę analizują jeszcze chińscy urzędnicy antytrustowi). Ale dla Chenga było to wielkie zwycięstwo. – W starciu z Uberem czuliśmy się początkowo jak piechota uzbrojona w karabiny, ostrzeliwana z samolotów rakietami – wspomina 33-letni okularnik, wyglądający jak fan gier wideo.

Jego firma – po czterech latach działalności – jest dziś obecna w 400 chińskich miastach i warta 35 mld dol. (dla porównania, Uber wart jest 68 mld dol. – ale działa w niemal 500 miastach na sześciu kontynentach).

Młody chiński biznesmen wydaje się do pewnego stopnia szczerze podziwiać wielkiego amerykańskiego konkurenta („są sprawniejsi niż Google"), a także jego szefa Travisa Kalanicka, z którym dwukrotnie prowadził negocjacje – przed i po wygranej wojnie o pasażerów i kierowców w Państwie Środka. – On ma w sobie taką odporność na alkohol... – mówi z uśmiechem.

Co zrobił lokalny start-up, by wyprzeć Ubera z największego na świecie rynku taksówkowego? – cały reportaż z Chin publikujemy w listopadowym wydaniu „Bloomberg Businessweek Polska"