Sonik: Niszczenie Ziemi mogą zatrzymać jedynie zielone technologie

Proces rozpadu wartości szalenie przyspieszył w czasie pandemii. Główny powód to przeniesienie aktywności do świata online, gdzie żadne wartości nie obowiązują – mówi „Rzeczpospolitej" Rafał Sonik, prezes Gemini Holding.

Aktualizacja: 01.10.2021 11:20 Publikacja: 30.09.2021 21:00

Sonik: Niszczenie Ziemi mogą zatrzymać jedynie zielone technologie

Foto: materiały prasowe

Jak przeżył pan pandemię?

Niezwykle intensywnie. To był czas zwiększonego wysiłku zawodowego.

Odizolowaliście się wraz z rodziną podczas lockdownu?

Tak, natychmiast. Gdy usłyszałem o tym, co dzieje się we Włoszech, nie czekałem na formalne ogłoszenie lock-downu. Odizolowaliśmy się sami tydzień wcześniej. Mamy troje dzieci w różnym wieku, a najmłodsze miało cztery latka, nie chcieliśmy ryzykować.

Tu, gdzie rozmawiamy, w Krakowie na Woli Justowskiej, gdzie obecnie jest moje biuro, zorganizowaliśmy centrum dowodzenia. Przez internet oczywiście. Garaż został przerobiony na spiżarnię, wprowadziliśmy procedury dystansu i bezpieczeństwa. Wszystko, co tutaj trafiało, było zostawiane na dobę, czasem dwie, zanim zostało przez nas odebrane.

Od początku poważnie podchodziliśmy do koronawirusa i woleliśmy być ostrożni, bo nikt nie mógł się spodziewać, co faktycznie nas czeka.

Ale zawodowo nie zwolnił pan ani na chwilę.

Musiałem dbać też o siebie, w końcu odpowiadam za kilka firm, a w nich kilkuset ludzi i znaczny majątek. Spowolnienia zawodowego nie tylko nie doświadczyłem, a w okolicach kwietnia rozpoczął się wręcz galop. Moja partnerka, Karolina, mówiła potem, że wchodziłem do gabinetu rano, a wychodziłem przed północą. Śniadanie, obiad i kolację jadłem przy biurku zastawionym komputerami.

Przyjechałam tu jednym z nowoczesnych aut. Na ekranie w wozie pojawiała się wizualizacja aut jadących z naprzeciwka, prawie widać było marki. Pan w nietanim zestawie dresowym i dobrych okularach przeciwsłonecznych był miły i kompetentny. Podróż właściwie nie miała już nic wspólnego z jazdą taksówką. Pomyślałam: idzie zmiana, kto się nie dostosuje, ten zginie...

Ta zmiana już tu jest, a w pandemii jeszcze wielokrotnie przyspieszyła. Mieliśmy wszyscy, również moja rodzina, parę dni szoku w pierwszym lock-downie, ale też zaczęliśmy więcej pracować. Więcej było telefonów, wideokonferencji, rozmów, kontaktów – oczywiście wszystkie wirtualne. Wtedy wydawało się oczywiste, że tak trzeba.

A czy nie sądzi pan, że pandemia uwolniła również naszą kreatywność?

To przyszło chwilę później, kiedy otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku i zdobyliśmy jakąś wiedzę o nowej rzeczywistości. Natomiast beneficjentami tego przyspieszenia jesteśmy bardzo wybiórczo. Wiele branż jest, ale wiele bardzo ucierpiało i musi ciężej pracować na ten sam, albo niższy wynik.

Jaki jest, pańskim zdaniem, najważniejszy efekt pandemii?

Przede wszystkim COVID skrócił życie milionom ludzi na całym świecie. Wywołał ogromną ilość ludzkich, rodzinnych tragedii. Po drugie, sam nigdy nie byłem zwolennikiem ciągłego przyspieszania rozwoju, ale w pandemii ograniczenie źródeł surowców i wody pitnej, ogólnoświatowy kryzys klimatyczny i niepewna przyszłość życia na planecie o topniejących zasobach, gwałtownie wdarły się do naszej świadomości.

Po raz pierwszy każdy, dosłownie każdy czuje, że istnieje rozdźwięk pomiędzy naszą własną chciwością i chęcią bogacenia się, a coraz bardziej realnie grożącą nam katastrofą. Negatywne konsekwencje przyspieszenia wzrostu gospodarczego w XX i XXI wieku są gigantyczne i globalne.

Może już niedługo będziemy żyli w świecie „Łowcy androidów" (notabene Ridley Scott ulokował akcję filmu w 2019 r.), świecie opresyjnego krajobrazu, kwaśnych deszczów, betonozy i braku zieleni.

Myślę o tym bardzo często, szczególnie z powodu mojego małego synka, któremu nie chciałbym zostawić świata w zgliszczach. Od kilku lat współpracuję z United Nations Global Compact Network Poland, agendą ONZ. Dwa lata temu wysłuchałem wykładu z wyników badań ws. ocieplenia klimatu oraz związanego z nim kryzysu migracyjnego.

Do 2050 roku ok. 200 milionów ludzi będzie musiało wyemigrować z terenów okołorównikowych, ponieważ przestaną one nadawać się do życia. Gdzie ci ludzie zamieszkają? W tym momencie toczą się na przykład dyskusje na temat tego, do którego roku będzie wydolny system chłodzenia powietrza - czyli klimatyzacji - w Emiratach Arabskich. Czy projekt gigantycznej urbanizacji i mocno przyspieszonej ewolucji cywilizacyjnej pt. Dubaj, potrwa jeszcze długo?

Zna pan ten region za sprawą swojej kariery sportowej?

Tak, dobrze znam ten region. Nie tylko w związku z rajdem Dakar, ale też Pucharem Świata, którego jedna runda niemal od zawsze odbywa się Abu Zabi. Również trenuję tam kilka razy w roku. Wiem, jak blisko jest od biedy do radykalizacji nastrojów społecznych. Konsumpcjonizm oddala niebezpieczeństwo radykalizmów i fanatyzmów religijnych, więc w sumie powinniśmy wspierać ten eksperyment, bez względu na to, co dzieje się w drugim i trzecim planie. Myślę że długofalowym efektem pandemii będzie rozchwianie procesów toczących się w świecie. Oczywiście, cywilizacja w wielu miejscach była już wcześniej pogrążona w chaosie - wspomnijmy choćby Syrię - ale jednak większość globalnych mechanizmów toczyła się w sposób przewidywalny i spokojny, synergiczny. To się skończyło.

To chyba dobrze? Mieliśmy do czynienia z naturalnym działaniem antysystemowym, które stworzyło twórczy ferment, przestrzeń wolności i kreatywności.

Nie uważam, że Covid ugodził w establishment. Fortuny jednostek powstawały z dnia na dzień od zawsze. Przemiany technologiczne, choć oczywiście same w sobie są pozytywne, również nie zaczęły się wczoraj. Natomiast koszty ostatnich, okołopandemicznych zmian są, w mojej opinii, zbyt duże. Zdecydowanie przeważają negatywy, nawet jeśli mówię to jako z natury konserwatywny krakus.

Weźmy przykład TikToka. Czy większą zdobyczą jest kreatywność, czy bardziej powinien nas niepokoić fakt, że 7-8-latkowie są uzależnieni od ekranu i odbierają treści absolutnie nieprzeznaczone dla nich? To są treści, które w sposób istotny wpływają na ich rozwój mentalny i emocjonalny. Wiem, co mówię, bo jestem współwłaścicielem drugiej co do wielkości agencji influencer marketingu w Polsce. Mamy prawie 200 twórców. Na co dzień spotykam się z sytuacją, w której dolna granica wieku, która zezwala na korzystanie z Facebooka, TikToka czy Instagrama, jest nieegzekwowalna, a mechanizmy kontroli rodzicielskiej zawodzą.

Jakie jest tu największe ryzyko?

Takie, że dzieci nie będą miały jakiegokolwiek kręgosłupa etyczno-moralnego, z którym będą mogły wejść w dorosłe życie. Będą zbyt kruche. 13-latek nie podejmuje żadnych decyzji na podstawie świadomości przepisów, a tylko na podstawie wartości, które wpoił mu jego dom, rodzice, kiedyś szkoła. Choćby szacunek dla czyjejś własności.

Gdybyśmy 20 lat temu usunęli z placu zabaw wszystkich rodziców i opiekunów, to dzieci i tak wiedziałyby, żeby nie zabierać innym dzieciom łopatki ani wiaderka. Dzisiaj nie. Wiem, co mówię, bo spędzając czas z dziećmi widzę z jakimi treściami mają kontakt. Jak oglądałem przeróżne rzeczy z 16-letnim dzisiaj Filipem, tak jak siedziałem nad komputerem z Maszką, która ma 10. lat, tak teraz siedzę z 5-letnim Gniewkiem. Mówimy o takich tematach jak wymiana broni z mniej skutecznie zabijającej na bardziej skuteczną, uczy się forteli, żeby bardziej z zaskoczenia zaatakować wroga skacząc na niego z góry. Chodzi głównie o inwazyjne naruszenie czyjejś wolności i własności, atak, walkę.

Widziałem tak paskudne bajki, że włos się na głowie jeży. Rodzice są w tej sytuacji praktycznie bezradni. To, co wczoraj było występkiem i było nieetyczne, dzisiaj jest normą. A do tego atomizujemy się. Dzieci uczą się raczej izolacji niż kontaktu twórczego z innymi.

Przecież treści dostępne w sieci nie są wyłącznie złe. Internet uczy wrażliwości społecznej, obnaża niesprawiedliwość, kształtuje światopogląd.

Niestety moim zdaniem głównie relatywizuje. Uważam, że proces rozpadu wartości szalenie przyspieszył w czasie pandemii, a głównym tego powodem jest przeniesienie naszej aktywności do świata on-line, w którym żadne wartości, na których oparte było nasze życie nie obowiązują. Burzy się układ odniesienia. Być może nasze relacje społeczne w ogóle powinny się zmienić. Być może hierarchiczność, do której nasze pokolenia są przyzwyczajone, już nie działa. Ale to nie może się odbyć z dnia na dzień, bo będziemy mieli katastrofę. Erozja takich podstawowych zasad społecznych, jak uczciwość i wzajemny szacunek, nastąpiła w pandemii tak szybko, że obawiam się najgorszego. Otóż pewnego dnia, całkiem niedługo, nie będziemy mieli oparcia w drugim człowieku, a prędzej konkurenta, a może nawet wroga.

Proces pękania starych struktur społecznych trwa od dłuższego czasu. Oboje żyjemy w patchworkowych rodzinach, to przecież jest też symptom tej zmiany...

Jesień zeszłego roku była wyjątkowo przygnębiająca. Mieliśmy kolejny lock-down w niedalekiej perspektywie i mam wrażenie, że ogromna, życiowa niepewność zagościła w nas na dobre. Jeden z moich wspólników, któremu w pandemii urodziły się bliźniaki, powiedział mi któregoś wieczora przy lampce wina: - Nie wiem, czy dzisiaj zdecydowałbym się mieć dzieci… - Świat, który obserwuję, na przykład to, w jakim kierunku rozwijają się media społecznościowe w Azji, przeraża mnie i wywołuje mój głęboki sprzeciw. Bliskość, intymna rozmowa, zmiana w życiu wywołana spotkaniem drugiego człowieka, to wszystko staje się jakąś abstrakcją. Młodzi Japończycy uprawiają seks w sieci, bo w realu nie wiedzieliby kompletnie, jak budować i dbać o relacje. Świat, jaki zafundowaliśmy naszym dzieciom nie zmierza w dobrą stronę.

Ale za to możemy porównać sobie zasięgi, ewentualnie sprawdzić, co możemy dzięki nim kupić...

Wydaje mi się, że świat wartości rozsypuje się na naszych oczach. Tutaj już niewiele chyba da się zmienić. Ja w każdym razie nie jestem optymistą. Jestem natomiast umiarkowanym optymistą w innym obszarze: Jeśli chcemy uratować tę planetę, to musimy postawić na zmiany technologiczne, na przykład na alternatywne źródła energii: elektrownie wiatrowe, panele fotowoltaiczne, elewacje perowskitowe, zamiast kotłów na węgiel, czy olej opałowy. Zielone technologie wydają się być naszą jedyną szansą na zatrzymanie niszczenia Ziemi. Mam nadzieję, że regulatorzy i sam rynek również będzie zmierzać do tego, żeby przerywać, czy zawracać te procesy, które są jednokierunkowe.

Jak się ma do tego pański „core business", czyli nieruchomości komercyjne?

Dzisiaj kolejnych bym już nie robił.

Ale one już są...

Tak i będą pełnić swoją rolę, tak jak pełnią ją dzisiaj. Natomiast przestały być lokomotywą gospodarki. Zrobiłem projekty, z których jestem dumny. Na przykład w Bielsku zbudowałem galerię handlową w miejscu dawnej Fabryki Tkanin Wełnianych Welux, która zbankrutowała, była zadłużona i nie miała żadnych szans na jakąkolwiek restytucję. Gdy pierwszy raz tam pojechałem, w tej fabryce jeszcze stały krosna, a ponieważ Bielsko jest miastem w górach i płaskiego terenu jest niewiele, fabryka miała gigantyczne, wielopiętrowe żelbetowe konstrukcje. W okresie swojej świetności zatrudniała wiele tysięcy ludzi.

Gdy rozpocząłem inwestycję w latach 90., nie pracował tam już nikt. Zostały długi, które w całości spłaciłem. Dałem pracę setkom ludzi, finansowanie pochodziło z banku PKO BP, więc pieniądze zostały i zostają w Polsce. W tej chwili pracuje tam ponad 1000 osób.

Podobnie stało się z hutą w Dąbrowie Górniczej, na której terenie stoi dziś galeria Pogoria. Huta obejmowała 65 hektarów terenu i miała 150-letnią historię, była starsza niż miasto, które powstało wokół niej. Produkowano w niej wręgi do statków i podwozia do wagonów kolejowych, tzw. wózki, które wysyłano do wielu krajów świata. 700 osób przez dwa czy trzy lata demontowało fragment huty, na miejscu której powstała galeria. To był gigantyczny wysiłek, również finansowy. Gdy usuwaliśmy gruz z hali, największe dźwigi przemysłowe wyglądały przy niej, jak dziecięce zabawki. Bywało i tak, że w trakcie rekultywacji terenu odkrywaliśmy w ziemi na przykład 80-cio tonową bryłę metalu, bo nieudany wytop z pieca hutniczego został po prostu wylany do ziemi.

Takich projektów zrobiłem wiele. Swoją rolę w historii odegrałem. Co będzie dalej, czas pokaże.

Można powiedzieć, że był pan pionierem rekultywacji terenów poprzemysłowych w Polsce.

Jak najbardziej. Nie tylko przy okazji budowy galerii handlowych, ale także przy tworzeniu nowoczesnych stacji benzynowych, których moja firma postawiła ponad 100. Tam kwestia utylizacji odpadów była dużo bardziej skomplikowana.

Weźmy choćby stację Polmozbytu na rondzie kuźnickim w Zakopanem, zbudowaną na Mistrzostwa Świata FIS w narciarstwie w 1962 roku. Kupiliśmy ten obiekt, musieliśmy wykopać zbiorniki, które zostały po prowadzonej tam kilkadziesiąt lat wcześniej działalności. Pod zbiornikami był szlam substancji ropopochodnych, więc musieliśmy stamtąd wykopać kilkaset ciężarówek ziemi. Tę zanieczyszczoną ziemię zawoziliśmy gdzieś pod Wieliczkę, tam utylizowaliśmy ją za pomocą bakterii, które rozkładały toksyczne odpady, a potem oczyszczoną wieźliśmy z powrotem do Zakopanego, bo ta stacja znajduje się na granicy Tatrzańskiego Parku Narodowego.

A co panu nie wyszło?

„Czasem zwyciężasz, a czasem się uczysz”. W projekcie z Jerzym Starakiem i MacDonald’s było i tak i tak. Zwyciężyliśmy, bo z sukcesem wprowadziliśmy McDonald’s do Polski i kilka wciąż jest owocem naszej współpracy. Jednak skala tego projektu mogła i powinna być zdecydowanie większa i to niewątpliwie mi nie wyszło. Po sukcesie pierwszego w Warszawie i pierwszych w Krakowie, Zakopanem i Bielsku mieliśmy przygotowanych następnych kilkanaście w różnych miastach Polski.

Na początku nie mieliśmy dość kapitału, żeby zrealizować tę inwestycję. Potrzebowaliśmy mniej więcej 10 milionów dolarów. Mieliśmy około trzech, więc resztę trzeba było pożyczyć. Rozmawialiśmy z różnymi bankami żeby uzyskać finansowanie. W końcu trafiłem do Banku Przemysłowo-Handlowego przy ulicy Pijarskiej w Krakowie, 300 metrów od mojego domu towarowego „Elefant”.

Pani prezes i pani wiceprezes powiedziały mi wtedy: - Znamy doskonale ten biznes i lokalizację, bo przechodzimy tamtędy codziennie i widzimy, że jest duży ruch. To my panom udzielimy tego finansowania. - Jedynym problemem było to, że nie mieliśmy żadnego materialnego zabezpieczenia pod ten kredyt. Powstał wtedy pomysł, a w ślad za nim dokument. Z podobnym nie spotkałem się nigdy wcześniej. Była to „cesja wierzytelności przyszłej”, czyli spłata kredytu z przyszłego przewidywanego obrotu. Symulacja przyszłej sprzedaży była robiona przez McDonald’s, następnie prezentowana do banku i stanowiła zabezpieczenie. W kilkanaście lat spłaciliśmy kredyt w całości i wspólny biznes z McDonald’s stał się wolny od zewnętrznego finansowania.

Jak to?

Gdy wydaliśmy już całe pieniądze i kilka restauracji albo już działało, albo inwestycje były na ukończeniu, spotkaliśmy się z ludźmi z McDonald’sa, żeby pokazać im pomysły na kolejne 20-30 lokalizacji. Moi ludzie już rezerwowali lokalizacje w Łodzi, Bydgoszczy, Poznaniu, Warszawie. I wtedy McDonald’s powiedział, że oni bardzo dziękują, bo to się okazał na tyle dobry biznes w Polsce, że postanowili go robić sami. Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj, zresztą spotkaliśmy się w restauracji Belvedere, u państwa Staraków. Po obu stronach siedzieli ludzie, którzy mogli i umieli podjąć decyzje i nie poszło o pieniądze. A mimo wszystko nie dogadaliśmy się. Ten biznes okazał się zbyt dobry, żeby się nim z nami dzielić w znacznie większej skali. Nasz błąd polegał na tym, że nie dostrzegliśmy wystarczająco wcześnie jego potencjału. Potem już było za późno.

Wyciągnął pan z tego wnioski?

Tak i nie. Niedługo później dogadałem się z przedstawicielami koncernu British Petroleum. Przez rok robiliśmy im opracowanie rynku, jako gest dobrej woli. Po roku przyjechali i podpisaliśmy umowę na stworzenie kilkudziesięciu stacji benzynowych. BP chciało być liderem rynku w Polsce po 5 latach, oczywiście wśród międzynarodowych koncernów, bo z Orlenem i Lotosem konkurencji być nie mogło. Moja firma została zakontraktowana jako wykonawca, od momentu pokazania przez nas lokalizacji palcem na mapie, przez pozyskanie terenu i budowę, aż do momentu przekazania kluczy do gotowej stacji. Przy czym klucze te nie wędrowały do BP, tylko do naszej wspólnej firmy, w której mieliśmy po 50% udziałów.

Tu przydała się lekcja ze współpracy z McDonald’s.

Pierwszą stację otworzyliśmy w sierpniu 1995 roku w Gliwicach, było to zresztą przejęcie budowy od prywatnego inwestora. W ciągu roku zinwentaryzowaliśmy ponad 500 dawnych stacji Polmozbytu, które, były doskonale zlokalizowane w centrach miast. W roku 2000 mieliśmy ok. 150 działających stacji, zatrudnialiśmy ponad 3000 osób i rzeczywiście staliśmy się liderem rynku. Dokładnie wtedy BP podjęło decyzję, żeby nas wykupić. Po mojej stronie miałem wspólniczkę, Amerykankę, która chętnie się zgodziła na sprzedaż biznesu, bo chciała wrócić do Stanów i założyć rodzinę. I wtedy ponownie popełniłem błąd. Po prostu się zgodziłem. Nie powinienem był. Skala była duża, więc dobrze zarobiłem na tej transakcji, ale mogłem zarobić wielokrotnie więcej, gdyby na przykład udziały mojej wspólniczki, wykupiła firma z branży paliwowej. BP zapewne nie przystałoby na to, więc przy rosnącym biznesie cena byłaby wielokrotnie wyższa.

Zarobiłby pan więcej. Ale przecież nie przestałby pan pracować.

Oczywiście, że nie. Jestem przedsiębiorcą, a nie biznesmenem, interesuje mnie tworzenie nowej wartości i mam z tego przyjemność. A chciałabym Ci jeszcze opowiedzieć o jednym aspekcie tej transakcji, który zapamiętałem na zawsze. Obsługą księgowo-podatkową tej transakcji zajęła się firma Arthur Andersen. Zaproponowali rozwiązanie, które wydało mi się złe. Niemniej miałem 34 lata, nie byliśmy w Unii, nie znałem się aż tak na podatkach, więc zwróciłem się w tej sprawie do mojego przyjaciela, profesora Tomasza Studnickiego, który ma kancelarię prawną w Krakowie. Tomek przyjrzał się sprawie i powiedział, że być może można to tak zrobić, ale w przypadku kontroli skarbowej ten sposób przeprowadzenia transakcji może zostać zakwestionowany. Powiedział też, że zważywszy na oprocentowanie odsetek karnych przy tej skali transakcji, oraz sposobu działania sił skarbowych, niebezpieczeństwo kompletnej blokady finansowej mojej firmy jest zbyt duże i po prostu się nie opłaca. Autorytet profesora Studnickiego był ogromny. Arthur Andersen potwierdził nam też pisemnie, że o ile przeprowadzili w ten sposób wiele transakcji, o tyle nigdy nie mieli kontroli tak przeprowadzonej usługi. Miałem ogromny dylemat, bo różnica finansowa na niekorzyść mojego zysku, gdybym poszedł za „miękką” wątpliwością profesora, była bardzo znacząca. Wiesz, co zrobiłem? Nie posłuchałem Arthura Andersena, a profesora Studnickiego.

Ale swojej intuicji...

I dzięki temu śpię spokojnie do dziś. A musieliśmy się z profesorem bardzo gęsto nastarać, bo światowa korporacja Arthur Andersen, moja wspólniczka Amerykanka, wszyscy, pukali się w czoło. Profesor Studnicki cierpliwie wyjaśniał, wspierając się całym swoim autorytetem, dlaczego to my zrobiliśmy, jak należało. A Arthur Andersen upadł niedługo później.

Dość szybko przeszedł pan kurs zdrowego rozsądku i wyższości porządku etycznego w kwestiach finansowych, mimo pochodzenia z bardzo skromnego domu.

Tak, można powiedzieć, że etap złotych Rolexów przeszedłem krótko i właściwie bezboleśnie. Dom miałem skromny, ale panował w nim duch przedsiębiorczości. Moja mama, nauczycielka, w zasadzie pracowała przez okrągły rok. Gdy nie było zajęć w szkole, handlowała w Bułgarii, na Węgrzech, zapewniała nam wspaniałe wakacje i przekazała w genach smykałkę do zarabiania.

Mój tato, inżynier, gdy tylko przeszedł na emeryturę, również zajął się interesami. Wprawdzie wszystko odbywało się na skalę taką, jaka możliwa była w PRL, ale jednak dom na Woli Justowskiej pod Krakowem rodzice postawili, a to już było spore osiągnięcie. Ja handlowałem nartami. Gdy wprowadziliśmy się do naszego domu w 1980. roku, zrobiłem sobie w nim mały warsztat i zajmowałem się naprawą oraz sprzedażą nart.

Mam wrażenie, że jest pan dość otwarty i chętnie wypowiada się publicznie. Czy to przeszkadza w środowisku biznesowym?

Są tacy, co uważają, że jestem w tym obszarze zbyt aktywny. Ale pandemia sprawiła, że jest go w moim życiu znacznie mniej, a więcej czasu poświęcam na rodzinę i bliskich.

Jak pandemia wpłynęła na pana decyzje biznesowe?

Zaangażowałem się w ostatnim czasie w trzy nowe projekty, analizuję przystąpienie do kolejnych przedsięwzięć. Pewnie nie byłbym tak kreatywny i tak zdeterminowany we wchodzeniu w nowe branże, gdyby nie Covid-19.

Dzisiaj interesuje mnie przede wszystkim świat mediów społecznościowych, stąd moje zaangażowanie biznesowe idzie głównie w tym kierunku. Jednocześnie pandemia bardzo mocno unaoczniła mi potrzebę skupienia się na mojej rodzinie, na moim małym synku. Oczywiście to zawsze było dla mnie ważne, ale teraz wiem, że nic ważniejszego nie istnieje.

Dziękuję za to spotkanie, za rozmowę i z całego serca życzę zdrowia i mądrych decyzji biznesowych.

Dziękuję.

Rafał Sonik

Rafał Sonik jest prezesem Gemini Holding, prowadzącym trzy centra handlowe – w Tarnowie, Bielsku-Białej i Tychach. Jest też pierwszym polskim kierowcą, który stanął na najwyższym stopniu podium legendarnego Rajdu Dakar – w 2015 r. Miał duży wkład w sprowadzenie do Polski koncernu British Petroleum, otwierał także pierwsze restauracje sieci McDonald's w Polsce. Pochodzi z Krakowa.

Jak przeżył pan pandemię?

Niezwykle intensywnie. To był czas zwiększonego wysiłku zawodowego.

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Biznes
Kiedy rząd przedstawi strategię wobec AI i metawersum? Rosną naciski firm
Biznes
PFR żąda zwrotu pieniędzy od części firm. Esotiq i Prymus chcą wyjaśnień
Biznes
Made in Poland z coraz większymi problemami
Biznes
Tajemniczy proces miliarderki. W partii komunistycznej trwa walka
Biznes
Polskie monety na aukcji. 80 dukatów sprzedano za 5,6 mln złotych