Wczorajsza informacja o stracie GM zmroziła giełdowych graczy. Dochody koncernu także były niższe od ubiegłorocznych. I chociaż strata netto jest efektem zabiegów księgowych, to i tak jest szokująca.
54-letni Rick Wagoner znowu będzie musiał ratować giganta z Detroit przed bankructwem.
Od półtora roku jest wyraźnie zmęczony i rozdrażniony. Już raz wybronił się przed akcjonariuszami. Czy teraz mu się uda? Jego najbliżsi współpracownicy uważają, że tak. Fritz Henderson, jeden z najlepszych finansistów w światowej motoryzacji, uważa, że jeśli Wagoner nie potrafi uratować GM, to nie zrobi tego nikt inny. Dużą ulgą powinno być to, że nie ma już wśród akcjonariuszy nerwowego Kirka Kerkoriana (i jego funduszu inwestycyjnego Tracinda), z którym się nienawidzili.
Wagoner jest z koncernem GM związany od początku swojej kariery. Po uzyskaniu tytułu MBA na Harvardzie w 1977 roku przygotowywał analizy dla biura handlowego firmy. Piastował różne stanowiska. W 1992 roku, gdy GM pogrążony był w kryzysie, został szefem finansowym. Jego pomysły doprowadziły po siedmiu latach do rekordowych zysków. Rok wcześniej Wagoner został najważniejszą osobą w firmie.
Wtedy wycofał się z kontrolowania wszystkiego, co działo się w firmie. Oddelegował ludzi m.in. do nadzorowania największego rynku – w USA. Ale tak naprawdę GM dobijały historycznie rozdęte wydatki na emerytury i opiekę zdrowotną pracowników. Nie miała ich japońska Toyota, największy konkurent GM, bo zbudowała fabryki na południu, gdzie związki zawodowe praktycznie nie istniały, a władze hojnie dopłacały do inwestycji.